Elżbieta
Ciechanowska
Zajączek
W pewnym zielonym lesie
mieszkał sobie szary zajączek. Różnił się od innych przedstawicieli swojego
gatunku tym, że był nie tylko roślino, ale także mięsożerny. Na śniadanie
jadał świeże jagody, na obiad – zupę z liścia babki i mysie udko, na
podwieczorek był to poziomkowy deser, a jako kolacja służyły mu dziko
rosnące maliny. Po każdym posiłku rozkładał się na seledynowej polanie,
myśląc jedynie o niebieskich migdałach. A gdy zachciało mu się spać, chował
się w cieniu pod dużym liściem paproci i śnił zazwyczaj o własnym szczęściu.
Tak żył sobie zajączek nie potrzebny nikomu, ani nikogo nie potrzebujący.
Pewnego słonecznego
popołudnia zobaczył zajączek na skraju polany dwa bawiące się razem jelonki.
Wesoło podskakiwały na słabych, cieniutkich jeszcze nóżkach, to znowu goniły
się nawzajem albo mruczały coś jeden do drugiego, merdając śmiesznymi
ogonkami. Obserwując jelonki zajączek zaczął im zazdrościć, iż mają one
siebie nawzajem, dzięki czemu jest im dobrze, wesoło, mogą się ze sobą bawić
i czas im milej płynie. Do tej pory w zupełności wystarczało mu to, co miał.
Myślał, że nie można już lepiej żyć, ale teraz zaczął tęsknić za bratnią
duszą. Postanowił więc udać się w podróż, by znaleźć sobie przyjaciela.
Wyruszył w kierunku
grubego, ściętego niedawno przez drwali pnia, a następnie skierował się w
głąb lasu. Nie zamierzał jednak iść zbyt daleko, ponieważ na noc musiał
zdążyć do swojej nory, gdyż nie wyobrażał sobie nocować u obcych. On sam
nigdy nie przyjąłby do siebie żadnego obcego przybysza i nie wyobrażał
sobie, żeby kto inny mógł coś takiego uczynić. Przekicał więc zając ładnych
kilka kilometrów, udało mu się nawet przebyć rwący strumyczek i minąć osiem
leśnych polan, ale przyjaciela jak nie było, tak nie ma. Wrócił więc zły,
obrażony na cały świat i głodny jak wilk, do swego wygodnego legowiska i
zasnął głębokim snem. Rano obudził się też nie w humorze. Wcale nie chciało
mu się wstawać ani wychodzić na polowanie. Zrobił to jednak, bo poprzedniego
dnia nie zdążył zjeść kolacji i zaczynało mu już poburkiwać w brzuchu. Po
śniadaniu wracał wolno do swojego przytulnego gniazdka, gdzie niegdzie
zatrzymując się, żeby podskubać nieco soczystej trawki. Nie zamierzał się
dzisiaj do nikąd wyprawiać. Pragnął przejeść i przespać cały dzień.
Przekicując jednak na skraju polany przypomniał sobie szary zajączek dwa
bawiące się tutaj poprzedniego dnia jelonki. I znów począł tęsknić za
przyjacielem...
Postanowił, że tym razem
udać się w podróż w przeciwnym kierunku. Ruszył prosto przed siebie w
brzozowy gaik. Coraz to potykał się o różne mniejsze i większe grzyby,
skaleczył sobie nawet lewą tylnią łapkę o schowany pod wysoką trawą oset.
Powoli zaczynał mieć tego wszystkiego dosyć, ale - kiedy znów przypomniał
sobie o celu wyprawy – nabierał nowych sił i szedł dalej. Z całego serca
postanowił sobie, że gdy już znajdzie jakieś zwierzę nadające się na
przyjaciela, wykorzysta je, jak tylko będzie mógł, żeby tylko nie poszedł na
marne cały ten wysiłek włożony w żmudne poszukiwanie. I oto spotkał na
swojej drodze małego bezbronnego dziczka, który zgubił gdzieś w polu swoją
mamę z rodzeństwem. Zajączek pomyślał, że taki przyjaciel najlepiej się
nada, bo kiedy dorośnie, będzie kilka razy większy od niego i wszyscy w
lesie będą się go bać, a jego przyjaciel zajączek będzie się czuł nadzwyczaj
bezpiecznie i wykorzysta jeszcze dziczka, żeby dla niego polował oraz
straszył jego wrogów. Takie marzenia powstały w sercu zajączka, kiedy ujrzał
dziczka.
Malutki dziczek bardzo
się ucieszył, że ledwo poznany zając chce od razu zostać jego przyjacielem.
Zajączek zaproponował więc szybkie przejście na ‘ty’ i niezwłoczną
przeprowadzkę w swoje tereny. Na to dziczek rozpłakał się żałośnie, gdyż
musiał zostawić tu swoją mamę, która z pewnością prędzej czy później
znalazłaby go tutaj, tatę dzika i liczne rodzeństwo. Przyznał się też
zajączkowi, że jeszcze nie potrafi samodzielnie jeść, o czym nowy przyjaciel
nawet nie chciał słyszeć. Pomyślał, że kiedy malec będzie zmuszony, sam da
sobie radę z pożywieniem i nawet nie będzie wiedział, kiedy będzie jadł.
Wsiadł więc zajączek dziczkowi na grzbiet, zanim tamten się zorientował i
kazał ruszać prosto przed siebie. Siedział tak sobie bardzo wygodnie, bo –
chociaż dziczek był o wiele młodszy – rozmiarami ciała był troszeczkę
większy niż jago nowy przyjaciel, zajączek.
Szedł tak dziczek,
niekiedy nawet biegł – kiedy mu zając z grzbietu rozkazał, aż stracił
wszystkie swoje siły. Nie mógł już biec, iść, stać, czy nawet siedzieć.
Opadł ciężko na ziemię, aż zajączkowi pokazały się gwiazdy.
Zajączek nie mógł się z
tym pogodzić:
- Dziczku, wstawaj
natychmiast! – nakrzyczał na przestraszonego malucha.
- Wybacz, ale nie mogę.
Jestem jeszcze za mały na tak dalekie wędrówki w biegu i bez odpoczynku. –
wyjąkał słabiutkim głosikiem dziczek.
- Jeśli zaraz nie
wstaniesz, nie możesz być moim przyjacielem, zostawię cię tutaj, a w nocy
przyjdą wilki i cię zjedzą, ty leniwy prosiaku! – wołał z całych sił
zajączek myśląc, że zmusi tym dziczka do dalszego marszu.
Tymczasem dziczek
naprawdę nie miał już sił do tego stopnia, że nie był w stanie wstać o
własnych siłach, ani tym bardziej kłócić się z zającem. Toteż zaczął
cichutko chrumkać i w jego dużych oczach dziecka znowu pojawiły się łzy.
- Nie rycz, głupi dziku!
Wstawaj i do roboty, bo cierpliwość zaczyna mi się kończyć, a poza tym, to
mogłem sobie zwichnąć przez ciebie nos, jak tak nagle padłeś na ziemię bez
żadnego uprzedzenia! Jak tak w ogóle można? Nie mam do ciebie już siły i
zaraz sobie stąd pójdę, jak się od razu nie podniesiesz! – wykrzyczał z
wyrzutami zając groźnie nastroszywszy sierść.
- Jeśli chcesz, żebym
wstał, to musisz mi przynieść coś do jedzenia. Jak się trochę posilę to będę
mógł wstać i iść dalej. Może nawet uda mi się znowu ciebie udźwignąć –
prosił grzecznie dziczek.
Zajączek jednak nawet
nie chciał o tym słyszeć.
- Też coś! Do czego to
doszło: mam dokarmiać dziki? – denerwował się coraz bardziej. Wyraźnie nie
na rękę był mu potrzebujący pomocy przyjaciel. Przecież marzył o silnym,
zwinnym i przy tym oddanym mu dziku. Nie o jakiejś słabej ofierze! To
dziczek miał mu polować na obiad, a nie on jemu!
- Zobacz, zajączku! Tu
zaraz za lasem jest pole. Zobacz, rosną na nim ziemniaki. Proszę, przynieś
mi jeden taki ziemniaczek. Może być mały! Jak go zjem, to od razu przyjdą mi
siły i pójdę z tobą dalej, w twoje strony, przyjacielu.
- Nawet nie ma mowy!
Jeszcze się przedźwigam, a z Ciebie, dziczku, właśnie zrezygnowałem. – To
powiedziawszy zajączek odwrócił się na pięcie i długimi, leniwymi susami
odkicał od ledwo żywego dziczka.
Dzicze dziecko leżało
bez sił na ostrych, kłujących szyszkach i igłach, które w lasach zsypują się
licznie z drzew i tworzą runo. Umiało tylko cichutko płakać i od czasu do
czasu pochrumkiwało słabiutko, jakby wołając o pomoc. W pobliżu jednak
nikogo nie było.
Zbliżała się ciemna,
bezlitosna noc z wilkami. Zajączek zdołał już dawno bezpiecznie dotrzeć do
swego legowiska i śnił właśnie o tym, co sobie pysznego przyrządzi jutro na
śniadanie. Cieszył się nawet z faktu, iż nie przywiódł z sobą dziczka, bo
jeszcze ten zacząłby marzyć o jego ciepłej norze, i musiałby go gościć, a
jakby zaczął padać deszcz, to już w ogóle zając nie znalazł by sił, żeby
wygnać dziczka ze swojego schronienia. Nie! To by mu się zdecydowanie nie
opłacało nawet, gdyby dziczek polował. A nuż upolowałby jakąś niesmaczną,
starą mysz! Przecież nie wszystkie gatunki mu smakują! – Tak myślał i śnił
sobie zajączek szczęśliwy z takiego obrotu sprawy.
Na biednego dziczka z
kolei w ciemnym, groźnym lesie czekało niebezpieczeństwo. Tu i ówdzie
zaczynały gromadzić się stada głodnych wilków, a ich wycie słychać było
nawet w osadach ludzkich położonych nieopodal lasu. Dziczek trząsł się cały
z zimna i ze strachu. Widział już zielono – żółte oczy wilków, świecące jak
latarnie i uważnie wypatrujące ofiary. „Prędzej czy później mnie znajdą.
Mają na to całą noc”- myślał roztrzęsiony dziczek. I gdy tak myślał o swoim
końcu i niedokończonej przyjaźni z zajączkiem, zobaczył nagle wyłaniającą
się zza krzaków paproci wielką głowę wilka. Zwierzę świeciło przenikliwie
swoimi żółtymi oczami i wielkie, białe zęby głośno ostrzyło poruszając
szczęką. Nagle zauważyło dziczka. Naprężyło łapy do skoku, rozprostowało
ogon, puściło ślinę i miało się już odbić od ziemi, lecz – tego się ani
malec, ani wilcza bestia nie spodziewała – w tej chwili zza drzewa, za
plecami leżącego dziczka, ukazał się wielki, potężny dzik. Stał wprost
naprzeciwko wilka, który na ten widok skulił pokornie ogon, spuścił przejęte
oczy, wycofał się za krzewy i odszedł zrezygnowany w swoją stronę.
Zanim dziczek zdołał
zorientować się, dlaczego nie został zjedzony i rozpoznać w potężnym dziku
swego ojca, już leżał niesiony na jego grzbiecie prosto do rodzinnej nory.
Tak to już jest, że ojciec zawsze wywęszy niebezpieczeństwo swoich dzieci i
usłyszy nawet najcichsze ich wołanie, a szczególnie wołanie o pomoc. W tym
wypadku jednak nie wiele brakowało, żeby przygoda nie zakończyła się
szczęśliwie.
Zając tymczasem przez
ani jedną chwilkę nie pomyślał o dziczku, któremu deklarował przyjaźń. Nie
obchodziło go ani trochę, czy poprzedniego dnia poznany przyjaciel żyje
jeszcze czy nie. Wiedział tylko tyle, że nie marzył o tak słabym
przyjacielu, a kawałek dnia spędzony z nim uważał za zmarnowany.
Dziczek natomiast
obudził się następnego dnia jakiś smutny i ociężały, chociaż został ocalony
przez ojca i powinien się cieszyć. Tęsknił za przyjacielem zajączkiem i było
mu smutno, że teraz nie mogą być razem. Kiedy poprzedniego dnia niósł
zajączka na grzbiecie czuł się taki potrzebny i tak niezastąpiony! Tak
bardzo się cieszył, że ktoś chciał się z nim zaprzyjaźnić, że nie zważał na
ostre słowa wypowiedziane przez zajączka przeciwko niemu i już dawno o nich
zapomniał. Pamiętał tylko miłe wspomnienia, jak się zapoznawali, a potem w
drodze długo rozmawiali.
Minęło kilka lat.
Dziczek wyrósł na wielkiego, dorodnego dzika i razem z miłą, urodziwą
dziczycą z trzema rudymi łatami nad ryjkiem, założył własną rodzinę.
Postanowili żyć uczciwie, toteż wiodło im się dobrze, aczkolwiek przepychu
nie mieli. Urodziły im się dzieci: cztery dziczki i trzy dziczunie. Ojciec
dzik całe dnie wytrwale polował, żeby wyżywić liczną rodzinkę, a mama
dziczyca cały swój czas poświęcała na wychowanie swoich dzieci, a nie były
to grzeczne aniołki, tylko prawdziwe psotne dziczki i dziczunie. Zdarzało im
się i napyskować rodzicom, i pomarudzić, i wyjeść deser bratu albo siostrze,
czy też w wielkiej kłótni pogryźć lub pokaleczyć wystającymi kłami
rodzeństwo. Nie mieli rodzice z nimi łatwego życia, ale jakoś dawali radę,
ucząc swoje dzieci przede wszystkim wzajemnej miłości i poszanowania.
Zajączek tymczasem
cieszył się samolubnym i samowystarczalnym życiem w pojedynkę. Nie chciał
zakładać rodziny, gdyż kosztowałoby go to trochę trudu i przede wszystkim
musiałby się z kimś dzielić swoją norą, a to już byłby – jego zdaniem - zbyt
wielki dyskomfort i poświęcenie. A poza tym kochał tylko siebie i nigdy by
mu przez myśl nie przeszło, że przyjdzie czas, kiedy potrzebował będzie
czyjejś pomocy. Wszyscy sąsiedzi zajączka wiedzieli o jego samolubnym
charakterze, choć nie znali go dość dobrze, bo zajączek nie dał się im
poznać. Gardził wszystkim i wszystkimi. Nie potrzebował od nikogo pomocy, w
związku z czym postanowił jej nie udzielać nawet, kiedy ktoś bardzo tego
potrzebował. Nie rozmawiał też przeważnie z nikim, ponieważ uważałby taką
rozmowę za marnowanie czasu. Wyjątkiem były sytuacje, kiedy miał do kogoś
jakąś sprawę. Wtedy robił się niezwykle rozmowny i uniżony, ale nie na
długo. A o „dzień dobry” czy „do widzenia” w ogóle nie mogło być już mowy.
Dlatego też wszystkie zwierzątka odsunęły się od zajączka i rozpowiadały
innym, żeby tamte lepiej nie zbliżały się do niego.
Pewnego upalnego lata
całą okolicę nawiedziła straszna susza. Najpierw zaczęła usychać trawa, za
nią kwiaty, liście, gałęzie i pnie. Z drzew iglastych pospadały szyszki i
igiełki, z kasztanowców kasztany, a z dębów niedojrzałe jeszcze żołędzie.
Wkrótce i rwący dotąd strumień całkowicie wysechł, pozostawiając po sobie
jedynie wyżłobiony kiedyś przez wodę rów, w którym teraz zwierzątka mogły
znaleźć tylko suchy piasek, kamienie i kurz. Zwierzęta, zaniepokojone gorąco
palącym wciąż słońcem i brakiem deszczu, wyruszały jedne za drugimi w
poszukiwaniu wody. Zostawiały swoje nory, jamy oraz legowiska i w trwodze
kierowały się na Północ, gdzie podpowiadał im instynkt. Wiele młodych
zwierzątek w tej wędrówce padło, a i nie mało się poddało, postanawiając
ułożyć się wygodnie tam, dokąd zdołały dotrzeć, i w obojętnym spokoju czekać
na śmierć.
Nasz bohater, zajączek,
również musiał zwlec się ze swego wygodnego posłania i udać się w daleką,
wyczerpującą podróż, ponieważ w innym razie, bez wody, groziłaby mu śmierć.
Przez początkowy okres suszy zajączek posiadał własne zapasy wody, którą
chował głęboko w swojej jamie tak, aby żadne zwierzątko nie wywęszyło mu jej
i przypadkiem się nie napiło. Pozostał również nieczuły na potrzeby rodziny
norek, której dopiero co urodzone dzieciątko umarło z braku wody, a w ślad
za nim padła jego matka. Zajączek wtedy jeszcze bardziej zaczął doceniać
siebie, iż przewidział suszę i namagazynował sobie trochę wody. Był z siebie
dumny i – patrząc na kolejne ofiary prześladującej wszystkie żywe stworzenia
suszy – cieszył się, że on żyje.
W tej swojej wielkiej
arogancji i pewności siebie nie zauważył, że kończą mu się zapasy, a deszczu
– jak go nie było – tak go nic nie zapowiadało. Wychłeptawszy więc ostatnią
kroplę ‘swojej’ wody, wyruszył powolnym, leniwym susem w poszukiwaniu
źródełka i zając. Strasznie denerwowały go trupy różnych zwierzątek, które
musiał omijać i – zamiast im współczuć – narzekał tylko i naburmuszał się
niegrzecznie.
Po kilku dobach
wyczerpującej wędrówki zaczął zajączek na dobre tracić siły. Spragniony i
głodny z braku świeżej trawy czuł wielkie zawroty głowy. Poranione łapki,
nie wyćwiczone z powodu lekkiego życia, zaczęły odmawiać posłuszeństwa.
Smutne, zmęczone oczka coraz częściej zamykały się, gdyż – jak wszystkie –
potrzebowały snu. Zakurzone, szare futerko zdawało się zwierzęciu ciążyć, a
nosek, którym zajączek potrafił wywęszyć wodę z dużej odległości, nie
pozostawiał mu teraz żadnych złudzeń. Nieszczęśliwy, załamany i bezsilny
wlókł się coraz wolniej i wolniej, bez nadziei, bez wiary, że będzie lepiej,
zupełnie straciwszy świadomość sensu swojej wędrówki.
Wreszcie padł głucho na
ziemię w poczuciu, że był to już jego ostatni krok. Widział inne zwierzęta
przechodzące obok niego, mające jeszcze siłę, choć także wyczerpane podróżą.
Wszystkie kierowały się w jednym tylko kierunku – na Północ – jakby miały
tam tryskać jakieś cudowne źródła. Litowały się nad zajączkiem, który leżał
drętwo na ziemi i ciężko dyszał, ale nie mogły mu pomóc, ponieważ ledwo im
samym starczało siły, żeby udźwignąć ciężar własnego ciała. Przypomniał
sobie wtedy zajączek małego, bezbronnego dziczka, którego najpierw
wykorzystał, a później zostawił gdzieś w ciemnym lesie, daleko od nory,
blisko wilków, leżącego tak samo bezwładnie, jak on leżał w tej chwili.
Zrobiło mu się przykro, że tak postąpił z kimś, kto bez zawahania zgodził
się dla niego opuścić swoją mamę i tatę i zdecydował zostać jego
przyjacielem. Zaczął bardzo żałować swojego czynu i rozumieć, że ma ‘za
swoje’, że ma nauczkę, której może nie przeżyć. Był prawie pewien, że
dziczek zakończył swój żywot owej smutnej nocy i że ostatni wyrok wykonały
na nim właśnie wilki. Nagle zorientował się, że takim współczuciem nigdy
jeszcze nie nikogo nie darzył. Do tej pory właściwymi uczuciami zajączka
były tylko: własna miłość, pogarda dla innych i – ewentualnie – zazdrość.
Tak to zmienił się nasz bohater zdychając samotnie z braku wody, podczas gdy
inne zwierzęta miały przy sobie w tych trudnych chwilach swoich bliskich.
Leżąc tak w bólu pod
suchym drzewem, kłuty przez ostre, sosnowe igły, zauważył, że raz po raz
zwierzęta idą w przeciwnym kierunku niż dotychczas. Wracały orzeźwione,
zrelaksowane, napite, umyte, w pełni sił i chętne do życia. Zajączek od razu
zrozumiał, że woda musiała być już niedaleko, ale co z tego, skoro i tak nie
mógł się podnieść. Resztkami sił prosił powracające zwierzęta, żeby pomogły
mu dostać się do wody, ale te albo zdawały się go nie słyszeć, albo nie
chciały okazywać zwierzęciu współczucia pamiętając, jakie było dla nich
wcześniej niedobre.
Nagle jego oczom ukazał
się wielki, dorodny dzik. Nie poznał go zając, gdyż ten bardzo urósł.
Wystraszył się tylko, że może paść jego ofiarą, bo dopiero co napity zwierz
wyglądał na bardzo wygłodniałego. Dzik od pierwszego wejrzenia rozpoznał
przyjaciela, chociaż nie wyobrażał go sobie nigdy w tak marnym stanie. Nigdy
też nie przypuszczał, że zając może osiwieć, a u naszego bohatera właśnie
można było zaobserwować pierwsze oznaki siwizny.
Przez chwilę zawahał
się, czy podejść do leżącego, czy nie i wyglądał, jakby się dokądś spieszył.
Zatrzymał się jednak, chrumknął coś sobie pod nosem, obwąchał dokładnie
przyjaciela, żeby się upewnić, czy to naprawdę on, i zaczął nasłuchiwać, czy
ten jeszcze żyje. Zajączek ze strachu cały zesztywniał, wstrzymał oddech
udając trupa i wystawił suchy język. Nie mógł jednak tak długo wytrzymać bez
powietrza i wkrótce musiał się zdradzić głośnym oddechem, gdyż dzik nie
odstępował.
- Chrum, chrum! Ajajaj!
Czy to ty, przyjacielu? – wydobył z siebie dzik.
- Dziczek? – zapytał
zając, rozpoznając w zwierzęciu znajomego sprzed lat – zdycham, dziczku. Mam
ja za swoje. Tak musiało mi się stać. A ty dokąd tak śpieszysz? - z ciężkim
oddechem wydukał zając.
- Do swojego synka. Żonę
i dzieci doprowadziłem do rzeczki i tam zostały. Po drodze zostawiliśmy
najsłabszego synka, bo upadł i nie mógł już iść. Teraz wracam do niego w
nadziei, że jeszcze żyje. Był umierający i nie był nawet w stanie utrzymać
się na moim grzebiecie. Leży pół dnia drogi stąd na Południe, w cieniu
potężnego dębu, więc muszę się spieszyć, żeby zdążyć tak samo, jak zdążył
mój ojciec, w ostatniej chwili wybawiając mnie od ostrych kłów wilka. W
paszczy niosę dla mojego synka wodę. Dlatego tak dziwnie mówię. Niewiele
tego, ale wystarczy, żeby nabrał sił. – opowiedział w tych paru słowach o
swojej sytuacji dzik.
- Jak daleko jest ta
rzeczka, o której mówiłeś? – spytał zrezygnowany zając.
- Ćwierć dnia stąd,
zajączku, w kierunku Północy. – odpowiedział grzecznie dzik.
- Proszę cię, dziczku,
daj mi napić się wody, którą trzymasz tam w paszczy dla swojego synka. –
poprosił cichutko zajączek.
- Wtedy mój synek nie
będzie miał, a jeśli się wrócę po wodę i znowu wyruszę, już na pewno zastanę
swego synka martwego. Nie mam na to czasu. – wytłumaczył zasmucony sytuacją
zajączka dziczek.
- To zróbmy tak: dasz mi
tą wodę, którą chowasz dla synka, ja nabiorę sił, ty, dziczku, pójdziesz po
synka, a ja pobiegnę po wodę. Spróbujesz go przywlec jak najbliżej, a ja z
wodą w pyszczku dla twojego synka wybiegnę wam na spotkanie i dam mu, żeby
się napił. – błagał żałośnie zając.
- Oj, zajączku! Takiej
drogi i tyle czasu mój synek może nie wytrzymać! A poza tym, to nie mam
podstaw, żeby ci wierzyć, że, wypiwszy wodę, nie odwrócisz się i ty razem
ode mnie i nie uciekniesz w swoją stronę. – wyszeptał z żalem dziczek – ty
mnie już raz zdradziłeś, a mój synek, któremu śpieszę na pomoc, jest moją
pociechą, jest najgrzeczniejszy ze wszystkich moich dzieci i zawsze się do
mnie przytula. – wyjaśniał dalej dzik.
- Oj, proszę cię, bardzo
cię proszę, przyjacielu! Daj mi pić. W ten sposób możesz ocalić i synka i
mnie, a jeśli zachowasz tę wodę, a na miejscu okaże się, że twój synek nie
żyje, wtedy w gronie zdechłych będzie i synek i ja. – zawodził błagalnym
głosem zajączek.
- Dobrze. Niech już tak
będzie, ale nie możesz mnie zdradzić i musisz biec z całych swoich sił,
zajączku. – zgodził się w końcu dzik.
Zniżył się do leżącego,
rozdziawił ryjek i dał zajączkowi się napić. Zwierzątko wychłeptało wszystko
duszkiem, podniosło się na nogi i ruszyło w stronę rzeczki tak, jak się
umawiali. Dziczek ruszył w przeciwną stronę, do swego ukochanego synka.
Biegł najszybciej, jak tylko potrafił, nie mogąc złapać tchu i choć na
sekundę przestać myśleć o umierającym z pragnienia własnym dziecku. Kopyta w
pośpiechu ślizgały się o korzenie i kamienie, potykały o martwe zwierzęta.
Sierść posklejana kurzem i potem ciążyła jak nigdy dotąd. Z całych sił
chciał przyspieszyć, ale nie mógł. Myślał o zajączku i z całego serca
zaczynał żałować, że wodę przeznaczoną dla synka oddał właśnie jemu, temu
zającowi, który zostawił go kiedyś w potrzebie na pastwę wilków w
najokropniejszy sposób, jak to tylko jest możliwe. Nienawidził się za ten
dobry uczynek wobec zajączka kosztem własnego dziecka. „Zajączek zasłużył
sobie na karę, a nie na to, żeby mu jeszcze pomagać!!!” – myślał w wielkiej
złości dzik – „Drugi raz nie zaryzykuję aż tak dla niewdzięcznika!”- złościł
się cały czas, a ta złość jakby dodawała mu sił i prędkości.
Dotarł wreszcie na
miejsce, ale małego dziczka jakoś nie mógł dojrzeć. Rozglądał się we
wszystkie możliwe strony i nawet podbiegł kawałek dalej, by sprawdzić, czy
aby się nie pomylił, ale synka - jak nie było, tak nie ma. Zdenerwował się
dzik, bo nie wiedział już całkiem, czy przybiegł tam, gdzie chciał, do
swojego maleństwa. Z jednej strony widział, że okolica się zgadza, z drugiej
– po małym nie było śladu.
Oparł się zrezygnowany o
suchy pień wielkiego dębu i dyszał ze zmęczenia. Patrzył prosto przed
siebie, na wielką, wypłowiałą od słońca polanę. Nagle pomiędzy drzewami
zobaczył wolno kroczącą w jego stronę łasicę. Nie znał dotychczas żadnych
łasic, toteż nie bardzo wiedział, czego może się po niej spodziewać.
Pomyślał jednak, że może ona coś wie o jego synku. Łasica podeszła bliżej i
zaczęła mu się uważnie przyglądać. Chciał coś powiedzieć, o coś zapytać, ale
– zmęczony tak długim biegiem, zziajany, nie był w stanie nic z siebie
wydusić.
Łasica postanowiła
odezwać się pierwsza:
- Dzień dobry, panie
dziku! – rozpoczęła z szacunkiem. – Proszę zobaczyć tam, na niebo! Powoli
zaciąga się chmurami. Za dzień albo za dwa spadnie wreszcie deszcz.
Zwierzęta przestaną umierać, będziemy mieli się czego napić i w czym umyć.
Proszę się nie martwić. Proszę nie tracić nadziei. Pan jest szczęśliwy, bo
pan żyje. Wiele zwierząt padło. – pocieszała ciężko oddychającego dzika
łasica. – Wie pan, dziś miałam smutną przygodę... Pod dębem, o który pan się
właśnie opiera, znalazłam małego dziczka. Miałam iść dalej, odwiedzić grób
moich dzieci, ale podeszłam do niego i zobaczyłam, że mały nie oddycha.
Leżał sobie cichutko taki martwy, taki mały, taki samotny. Skulony był w
kłębek, jakby mu było zimno. Ryjek obejmował mocno kopytkami. Musiał
wcześniej płakać. Sierść miał ciemno- szarą, wie pan, coś takiego jak pan.
Tak, nawet był trochę do pana podobny. Nie mogłam go tak zostawić. Wzięłam
dzieciątko w zęby i przyciągnęłam go na polanę. Był lekki, taki mały i taki
lekki. Tam wykopałam dla niego grób, gdzie zakopałam go, obok grobów swoich
dzieci. Będę go zawsze odwiedzać, bo chyba nie miał rodziców. Umarł
samotnie, opuszczony, a ja go znalazłam i zrobiłam grób, więc czuję się
prawie jak jego mama.
- Gdzie grób? – wyjąkał
przytłumionym, ciężkim głosem dzik, prawie nieprzytomny z wielkiego bólu,
żalu, z rozpaczy.
- Grób? Znajdziesz go na
polanie. W pierwszym od prawej strony leży mały dziczek, w kolejnych siedmiu
– małe łasiczki – moje dzieci. Chciałam położyć im niezapominajki, ale one
już dawno wszystkie uschły... – odpowiedziała wzruszona łasica.
Wyczerpany, zmęczony dzik ciągnął z wolna po suchym runie. Kroczył kulawym,
nierównym krokiem wprost na polanę, gdzie pod świeżo usypaną ziemią leżał
jego synek. Ujrzawszy groby skłonił się nisko ku żółtej, ostrej trawie.
Zerwał językiem bukiet zwiędłych koniczyn i usłał nimi pierwszy grób z
prawej strony. Słońce paliło bezlitośnie. Dzik skłonił się smutnie nad
świeżą mogiłą. Później przycupnął tak, ażeby na grób padał cień. Słońce
bezlitośnie piekło jego obolałe, zmęczone ciało, a on siedział tak ciągle
bez ruchu, jakby chciał wynagrodzić swemu maleństwu jego ostatnie chwile
przeżyte w strachu i samotności.
Niebo powoli zaczęło się
ściemniać, jednak dla dzika nie miało to żadnego znaczenia. Umarł jego
najmłodszy i najsłabszy synek. Nie był więc w stanie jak zwykle położyć się
spać, jak zwykle zjeść kolacji i jak zwykle śnić szczęśliwe sny. Jadał
zawsze z rodziną, a teraz był sam jeden, nieszczęśliwy, na grobie własnego
synka. Przesiedział tak bez ruchu całą długą noc, rozmyślając o swym
maleństwie i o tym, że już nigdy go nie zobaczy.
Wiał rześki wiatr.
Poranek wymalował na niebie czerwoną smugę, zapowiadającą nowy wschód
słońca. Nowy wschód słońca przepowiadał nowy dzień, a w nim nowe przygody,
rozterki, nieszczęścia, ale także nowe nadzieje. Pokazywał całej przyrodzie,
że życie toczy się dalej, jak zwykle, swoim zwyczajnym tempem, aczkolwiek
pełnym niespodzianek.
Zziajany zając tymczasem
dobiegał właśnie do miejsca, o którym opowiedział mu dzik. Niósł w pyszczku
kilka kropelek wody dla synka swojego przyjaciela tak, jak się umawiali.
Zajączek okazał się tym razem prawdziwym przyjacielem. Był bardzo dzielny,
bo biegł jak najszybciej tylko mógł przez całą noc, chociaż zazwyczaj bał
się ciemności i wilków czyhających wtedy zza krzaków, by upolować jakąś
ofiarę. Bardzo chciało mu się pić, ale nie przełknął wody, z którą biegł,
żeby dać ją umierającemu synkowi dzika. Zrozumiał, że przyjaźń, to nie tylko
branie, ale przede wszystkim ciągła gotowość i potrzeba dawania. Nie myślał
teraz o sobie. Wyobrażał sobie, jak bardzo uszczęśliwi dziczka i jego tatę,
kiedy da spragnionemu malcowi się napić.
Ostatkiem sił dokicał do
starego dębu, pod którym nie znalazł ani małego ani dużego dzika. Spomiędzy
drzew prześwitywał gdzieniegdzie czerwony wschód słońca. Wybiegł na polanę,
z wrażenia kręcąc niewielkim puszystym ogonkiem. Dojrzał dzika siedzącego
bez ruchu nad wyraźnie przysypanym kawałkiem ziemi. Domyślił się, że
przyjaciel spogląda na grób. Nie ulegało też wątpliwości, czyi. Przykicał do
dzika i chciał dać mu wody, ale ten nic nie odpowiadał. Sam też jej nie
wypił. Zwilżył nią spieczoną od słońca ziemię i zwiędłe koniczyny na mogile
dziczka. Później siedzieli tak długo razem bez słowa, bez ruchu i bez
zmrużenia oka. Spadł nawet długo oczekiwany deszcz, a oni siedzieli tak i
milczeli. Znów dzień zbliżał się ku końcowi, bo słońce było pomarańczowe a
ptaki wracały do swoich gniazd.
Zajączek mu powie, że trzeba już wracać, że czeka na dzika stęskniona
rodzina: żona i pozostali synowie i córki. Obudzi dzika, przywróci do życia,
wytłumaczy tak, że przyjaciel zrozumie, iż musi dalej normalnie żyć.
Zajączek będzie cierpliwy i będzie przy nim do końca. Zostanie jego
najlepszym przyjacielem, opowie dziczkom bajkę jak prawdziwy, dobry dziadek
i zamieszka w jego sąsiedztwie.
©
Elżbieta Ciechanowska
|