Elżbieta
Ciechanowska
Eulalia
Przed kilkoma wiekami w niewielkiej górskiej krainie wydarzyła się niezwykła
tragedia. Pewnemu kupcowi, Donatowi, skradziono najcenniejszy skarb, jaki
posiadał – córkę Eulalię. Eulalia, to zwyczajna, młoda dziewczyna, ale dla
swojego ojca była wszystkim. Stary kupiec nie miał innego potomstwa, a jego
ukochana żona umarła wydając córkę na świat. Od początku musiał więc być dla
Eulalii i ojcem i matką. Córka słuchała zawsze swego ojca i pomagała mu prawie
we wszystkim, co robił. Nie byli bogaci, ale wiedli szczęśliwe życie.
Kupiec Donat od razu zorientował się, że coś się z dziewczyną stało. Wrócił jak
zwykle z targu, gdzie sprzedawał świeże warzywa prosto ze swego ogródka, a
córeczki nigdzie nie było. Zawsze czekała już stęskniona, kiedy wróci ojciec, a
tymczasem w ogrodzie pusto, a w chacie – ni żywego ducha. Przestraszony starzec
rzucił się w pościg. Przebiegł tak pole własne i jeszcze sąsiedzkie i
zorientował się nagle, że nie wie, w którą stronę uprowadzono mu dziecko i taki
pościg nie ma najmniejszego sensu.
W wielkiej rozpaczy i bezsilności udał się do sąsiada Herberta. Szlachetny
Herbert posadził Donata za stół, zaparzył zioła uspokajające i zaczął pocieszać.
Przypomniało mu się, że koło południa widział bandę zbójów, biegnących do lasu.
Wszyscy mieli na plecach wielkie wory, zapewne obrabowali większość domów w
wiosce. Przypomniał sobie także, że jeden z worów miał dziwny, kobiecy kształt i
osobliwie się ruszał. Nie ulegało wątpliwości, że siedziała w nim Eulalia.
Dowiedziawszy się o całym zajściu, mieszkańcy wsi zorganizowali gromadę i
ruszyli do lasu, żeby ocalić Eulalię. Byli to dzielni mężczyźni, waleczni
młodzieńcy, dojrzali chłopi i silni starcy. Wśród nich nie brakło też kandydatów
do ręki młodziutkiej Eulalii, a nawet i takich, którzy pragnęliby zostać
chociażby dozgonnie jej wiernymi sługami. Tak, dziewczyna była we wsi bardzo
lubiana i podziwiana, chociaż nie była zbyt piękna czy zgrabna. Uśmiechała się
po prostu do ludzi i zawsze szła im pomóc.
Gromada weszła do lasu od strony, gdzie ostatnio widziano zbójów. Ruszyli z
siekierami, kosami, grabiami, kopaczkami, gotowi do walki na śmierć i życie.
Podzielili się też na grupy i wkrótce opanowali cały las. A dziewczyny – jak nie
było – tak nie ma. Po zbójach też śladu nie było. Zeszli się więc z powrotem,
żeby naradzić się, co robić.
Po kilku dniach na skraju innego lasu znaleziono ślad. Jasnofioletowa chusteczka
Eulalii, zawieszona na wysokiej gałęzi sosny falowała swobodnie na lekkim
wiaterku. Dziewczyna musiała być niedaleko.
Ruszyła więc gromada do drugiego lasu z całym wyposażeniem waleczno-obronnym.
Nie brakło młodzieńców, nie brakło siekier ani odwagi, zabrakło jedynie serc...
Szybko znaleźli w lesie bandę zbójów, a między nimi także dziewczynę. Ku
wielkiemu zdziwieniu wszystkich dzielnych mężczyzn, zbóje wcale nie chcieli
walczyć. Było ich tak dużo i takie posiadali zbroje, że marnymi kosami,
siekierami czy kopaczkami chłopi nie mogliby ich nigdy pokonać. Zbóje
zaproponowali inny układ.
- Bić się nie chcemy, bo nam Was szkoda. Trupów byłoby tyle, że cmentarza by dla
was nie starczyło, a jeszcze musielibyśmy kopać na was dołki. Chcemy czegoś
innego. Chcemy życia za życie! Może być mężczyzna. – zaproponowali zbóje. –
Wasza Eulalia bardzo nam się przydała. Musiała gotować, sprzątać i cerować nasze
ubrania. Jeśli mamy ją oddać, chcemy kogoś w zamian. Musi to być młodzieniec.
Po tych słowach zapadła wśród mężczyzn głucha, długa cisza. Widząc
niespodziewany brak zainteresowania wśród młodzieńców, ojciec dziewczyny zaczął
się niepokoić.
- Mnie bierzcie – zawołał starym, zachrypiałym głosem. Odpowiedział mu na to
zbójecki śmiech:
- Ha, ha! Hi, hi hi! He, he, he, he, he! Zapomnij, stary! Ha, ha! Chcemy
młodzieńca! Musi nam trochę posłużyć, a ty, zdaje się, to już chyba długo nie
pociągniesz, co?! Ha, ha, ha!
- Zrobię wszystko, co każecie, ale uwolnijcie moje dziecko! – wołał
bezskutecznie starzec.
Innych chętnych nie było, toteż zdenerwowani zbóje kazali wynosić się czym
prędzej ze swojego lasu.
Ojciec dziewczyny tonął w rozpaczy. Nie znalazł się ani jeden młodzieniec gotowy
oddać za dziewczynę życie! A tylu deklarowało dozgonną miłość! „Nie masz ci na
tym świecie prawdziwych rycerzy!” – snuł smutne rozmyślania Donat.
We wsi tymczasem powstało wielkie zamieszanie, gdy baby dowiedziały się, co
zaszło. Zaczęły mianowicie o tym między sobą gadać i głośno narzekać na chłopów.
Plotkowały teraz tylko na ten jeden temat, a z tych plotek powstały takie
niesamowite historie, że nie sposób opowiedzieć ich w jednej bajce. Jedna baba
była mądrzejsza nad drugą, ale wszystkie sądziły, że chłopy to ostatnie tchórze.
W ciągu niecałego tygodnia wieści się szybko rozeszły i zdołały objąć już
niejedną sąsiednią wieś.
Otóż w jednej z takich wsi mieszkał piękny i szlachetny młodzieniec, imieniem
Konrad. Właśnie wrócił on z dalekiej wyprawy po świecie w poszukiwaniu przygód.
Dojrzał już jednak, zmężniał, i nie w głowie mu były przygody. Oto powrócił na
wieś do swego ojca, żeby ustatkować się nieco i ułożyć sobie życie, być może z
jakąś kobietą u boku, jako swoja żoną i gromadką dzieci biegających po całym
gospodarstwie. Ledwie wrócił, a tu baby doniosły mu o zbójeckim uprowadzeniu
dziewczyny z sąsiedniej wsi i o tym, czego zażądali zbóje, i jak to nikt nie
zgodził się iść w niewolę za biedną Eulalię.
Konrad pamiętał Eulalię jeszcze sprzed swej wyprawy. Czasami bawili się razem na
polu, albo gonili po całym lesie. Za dawnych czasów las był bezpieczny, nie było
w nim zbójów. Dzieci mogły się tam wybiegać i wybawić za wszystkie czasy
podczas, gdy na polu rosło zboże, a na łąkach pasły się dzikie konie, a także
krowy, byczki i jałówki. Konrad bardzo lubił Eulalię i wspominał ją jako
figlarną dziewczynkę, opiekuńczą, dobrą, zawsze gotową pomóc ludziom w
potrzebie. Bardzo zmartwił się, dowiedziawszy, co się z biedaczką stało i
postanowił uwolnić dziewczynę.
Poszedł więc czym prędzej do lasu, sam, bez siekiery, tarczy, czy kosy. Po
długich poszukiwaniach natknął się wreszcie na zbójów i dobrowolnie pozwolił im
się uwięzić, żeby tylko wypuścili na wolność drogą mu Eulalię. Dziewczyna,
usłyszawszy, co ją spotkało, podskoczyła z radości i zapragnęła poznać swego
wybawcę, mężczyznę gotowego oddać za nią życie. Toteż zbóje przyprowadzili do
niej Konrada.
- Konradzie, to ty? Najdroższy! Dlaczego to robisz? – pytała zaskoczona Eulalia.
- Tak, to ja, Eulalio! Przybyłem od razu, jak się o wszystkim dowiedziałem.
Pamiętam cię dobrze jeszcze z dzieciństwa. Zawsze bardzo mi się podobałaś, tylko
zawsze wstydziłem ci się to powiedzieć. Wreszcie mogę dać dowód mojej miłości! –
rzekł z dumą Konrad.
- Wielu przyrzekało dozgonną miłość, Konradzie, ale kiedy przyszło się za mnie
poświęcić, wszyscy się odwrócili! Tylko twoje słowa, kochany muszą być
prawdziwe! – wykrzyknęło dziewczę całe wzruszone do łez.
Takie to krótkie wyznania padły między młodymi, kiedy stanowczo ich rozdzielono
i dziewczynie kazano się wynosić. Pragnęła teraz zostać wśród zbójów, bo był tam
jedyny mężczyzna, którego kochała, ale poszczuto ją psami w kierunku wsi, dokąd
– chcąc nie chcąc – musiała iść.
Kiedy zjawiła się we wsi, szczęśliwy ojciec nie był wstanie powstrzymać się od
rzewnych łez radości i wzruszenia nad dobrocią serca bohatera swej córki. Baby
również zrobiły swoją robotę, rozgłaszając po całej okolicy radosną nowinę i pod
niebiosa wychwalając dzielnego i pełnego poświęcenia Konrada.
Tymczasem koło uwolnionej Eulalii zaczęli kręcić się chłopcy. Niejeden jej się
oświadczył, nie jeden starał się o względy dobrej dziewczyny. Ta jednak na
wszystkich pozostawała obojętna. Pragnęła i marzyła tylko o jednym, który
zdecydował się oddać za jej wolność swoją. Tylko on mógł ją kochać naprawdę i
tylko za niego była w stanie wyjść za mąż. Ukochany jednak był daleko, u zbójów.
Postanowiła więc czekać na niego tak długo, jak tylko starczy jej życia, a
chociaż by miała się nie doczekać i zostać do końca starą panną, wiedziała, że
będzie czekać. Nie liczył się dla niej już teraz nikt inny.
Konrad tymczasem cierpiał katusze. Zbóje pastwili się nad nim bardziej niż nad
dziewczyną. Oprócz sprzątania więc, gotowania, prania i cerowania ich starych,
ciężkich ubrań, musiał znosić codziennie ciężkie drwa do zbójeckiego obozu i
rozniecać wieczorem ognisko. Bandyci jeszcze zażyczyli sobie, żeby pilnował ich
łupów przez całe noce, bo, jak coś zginie – zabiją. Tak męczył się nasz bohater
nie mogąc ni we dnie ni w nocy zmrużyć oka. Kiedy Konrad zbyt wolno wykonywał
swoje obowiązki, źli zbóje szczuli go psami. Przez te kilka dni zbladł bardzo,
wychudł i stracił już siły.
Mimo to, że Konrad tak dzielnie pracował, nie lenił się, robił wszystko, co
rozkazali mu zbóje, nie podobał się im za bardzo. Przede wszystkim źle gotował,
a właściwie, to w ogóle nie umiał gotować. Wszystko, co ugotował, było albo za
gorzkie, albo za słone, albo za mało słodkie, a czasami wykrzywiało zbójeckie
twarze wściekłym, nie do wytrzymania kwasem. I oni powoli zaczęli chudnąć,
mizernieć w oczach, tracić humor i apetyt. Ubrania, które nieudolnie zacerował
im Konrad, pruły się od razu po pierwszym włożeniu. Kiedy coś prał, robił to
nieświadomie albo w zbyt zimnej, albo zbyt gorącej wodzie, toteż po takim praniu
wszystko na zbójach leżało tak źle, jak nigdy dotąd. Rzeczy zbiegały się, więc
czasem tędzy mężczyźni nie mogli ich na siebie nałożyć. Inne ubrania
zakolorowały od innych tak, że nawet zbóje wstydzili się w takich chodzić po
lesie. Sprzątał też jakoś dziwnie, nie tak jak zrobiłaby to kobieta. Och,
tęsknili zbóje bardzo za służbą Eulalii, ale nic zrobić nie mogli. Dobrowolnie
zamienili ją na Konrada. O! Drugi raz nie pomylili by się aż tak bardzo! No,
chyba, że wymienili by ją na drugą kobietę! Konrada mieli już dosyć! To jedno
tylko wiedzieli. Wszystko, oprócz noszenia drewna, rozpalania ogniska i nocnego
czuwania nad obozowiskiem, wychodziło mu źle, a właściwie to w ogóle nie
wychodziło.
Pewnego też dnia, kiedy Konrad stanowczo przesadził, zezłościli się zbóje na
dobre. A mianowicie zapowiedział zbójom, że tego dnia ugotuje pomidorówkę. Gdy
zniecierpliwieni zbóje czekali, aż im ponalewa, Konrad nagle zjawił się z całym
kotłem zupy w kolorze . . . granatowym i o zapachu . . . zepsutego sera.
Zapewniał przy tym, że użył w większości pomidorów, naprawdę pomarańczowych. Na
nic zdały się tłumaczenia, na nic przeprosiny i zapewnienia, że chciał dobrze.
Zbóje naraz napadli na biedaka, pobili go mocno, pokłuli i pokopali. Na koniec
stwierdzili, że sami mają więcej kucharskiego talentu, a Konrad działa im tylko
na nerwy. Wyrzucili więc ledwo żywego biedaka za swoje obozowisko i kazali
wracać do swojej wsi i nie pokazywać się im więcej na oczy. Żeby szybciej
zmykał, poszczuli go wściekłymi psami.
Przybył więc i Konrad do wsi dwa tygodnie od uwolnienia Eulalii, ku zdziwieniu
wszystkich, a największym bab. Wieść o nagłym powrocie z niewoli rozeszła się
jeszcze szybciej po całym kraju, niż wieść o uprowadzeniu dziewczyny. Baby
zaczynały już bowiem przewidywać we wsi wesele, a nic nie roznosi się tak
dobrze, jak radosne nowiny.
Eulalia, usłyszawszy, że Konrad powrócił, od razu do niego pobiegła. Weszła do
ciemnej izby w wielkiej chacie ojca Konrada, żeby porozmawiać ze swoim
bohaterem. Mężczyzna nie chciał z początku pokazywać się dziewczynie na oczy,
gdyż rany, które zadali mu zbóje, nie zdążyły się jeszcze zabliźnić i wyraźnie
szpeciły mu twarz. Eulalii to jednak nie przeszkadzało. Kochała go za to, kim
dla niej był i nawet odkryła, że Konrad, mimo tych okaleczeń, bardzo jej się
podoba.
Nie minęły od tych pięknych odwiedzin trzy dni, a Konrad stanął na progu chaty
Donata z wielkim i pięknym bukietem kolorowych, polnych kwiatów. W drugiej dłoni
zdawał się coś mocno ściskać. Zobaczywszy Eulalię, padł przed nią na kolana,
obdarował kwiatami i spytał, czy zechce zostać jego żoną. Kiedy dziewczyna
wykrzyknęła, że pragnie i utopiła nos w pachnących kwiatach, Konrad założył na
jej dłoń śliczny, złoty pierścionek zaręczynowy z fioletowym oczkiem, o jakim
zawsze skrycie marzyła.
Później było już tylko dobrze, miło i przyjemnie. Odbył się ślub i huczne
wesele, na które zaproszono wszystkie okoliczne wsie. Następnie zamieszkali
razem u starego ojca Konrada. Doczekali się gromadki ślicznych, psotnych dzieci,
a następnie licznych wnuków i wielu prawnuków. Żyli pięknie; prosto, ale
szczęśliwie. Nie brakowało im nigdy niczego, a źli zbóje wynieśli się daleko,
daleko i nie gnębili już mieszkańców okolicznych wsi.
©
Elżbieta Ciechanowska
|