Dzieci OnLine

Zabawa i Edukacja

www.dziecionline.pl

Języki
Blogi
Help-blog
Wiedza
Lektury
Pliki
Kontakt


Czesław Liszewski
W marszu i w walce

5 września 1939 roku

Jedziemy na przełaj, polami, aby tylko jak najszybciej ominąć miasto i znaleźć się w lesie. W drodze zgubiliśmy trzeci pluton i drużynę gospodarczą. Czekaliśmy długo w lesie w pobliżu kolonii Ustronie, a tu zimno cholerne, skostniałem cały. Zacząłem więc chodzić po szosie, tam i z powrotem. Nie pomaga, biegam, tupię i podskakuję, a przy tym dużo palę, może dym papierosowy mnie ogrzeje; i ta próba zawodzi. Zguby nie widać, rtm. Pruszyński wysłał dwu szwoleżerów na poszukiwania, a ci po dłuższym czasie odnaleźli zbłąkane jednostki. Okazało się, że pchor. Abramowicz nie będąc wtajemniczonym w marszrutę szwadronu, odłączył się i pojechał w stronę Raczek. Ledwo go odszukano.

Na niebie łuny pożarów, najprawdopodobniej płoną Raczki, albo pobliskie wsie i osiedla. Wzięliśmy tempo bardzo szybkie, by rozgrzać się, tak dojechaliśmy do Szczebry. Szwadron pojechał dalej, a ja ze szwoleżerem Kowalskim zostałem, by w przydrożnej kuźni zreperować rower. Trwało to dłuższą chwilę, tak że nawet zdrzemnąłem się siedząc przy stole w ciepłej izbie kowala. Gdy dojechaliśmy na miejsce szwadron już spożywał śniadanie i fasował papierosy. Rozłożyliśmy się obozem w lesie na półwyspie, na dość wysokim wzniesieniu. W dole widać jezioro i słychać krzyk przelatujących kaczek. Choć już zimno, lecz wykąpałem się cały, popływałem trochę, a później pod sosnę i dalej chrapać. Pruszyński pojechał do Augustowa szukać akumulatora, auto stale mu nawala i więcej z nim utrapienia niż pożytku. Obozujemy tu aż do wieczora, nocą w jednej z chat odprawa, gospodyni w kuchni smaży świeżą wątrobę i wieprzowinę dla nas, a my wysłuchujemy rozkazów. Zaraz ruszamy, rtm. Pruszyński tak jest zmęczony, że pojedzie wozem z sianem, pchor. Abramowicz samochodem, który sam prowadzi. Całość obejmuję ja, a Karśnicki poprowadzi kolarzy. Wychodzimy noc ciemna, nic nie widać; świateł nie palimy. Padają rozkazy i kolumna rusza.

Siadam na wóz z ppor. Szylerem, owijamy się szczelnie płaszczami, grzęzną koła, konie często przystają, a ludzie idą prowadząc rowery w ręku. Niekiedy próbują jechać, ale zaraz kolumna psuje się, dalsi odciągają, niejeden najeżdża na drzewo, przewraca się ku uciesze innych i klnie na cały świat. Mijamy umocnienia polowe na przesmykach jezior. We wsi Jastrzębna odpoczynek. Taboryci pędzą szukać koniczyny. Budzą gospodarzy, którzy zaspani, w bieliźnie, drapiąc się i czochrając wyłażą z chałup, obojętnie patrzą jak z ich stodół znikają ogromne naręcza paszy. Z Szylerem w przydrożnej chałupie zjedliśmy kilka jaj i wypiliśmy po kilka szklanek gorącego mleka. Błogie ciepło rozchodzi się po całym ciele; jest już ranek. Na wóz i znowu dalej, rotmistrz śpi jak zabity. Jeszcze kilka kilometrów i zaczyna świtać, znad mokrych łąk i bagien zrywają się czajki i kwiląc przeraźliwie krążą nad nami. Kolarze odciągają, wytworzył się mały nieład, bo Karśnicki wlazł na wóz i śpi, zmęczył się również. Zdenerwował mnie ten bałagan, wsiadłem więc na rower, by szwadron doprowadzić do porządku. Wysunęliśmy się naprzód, tabory i pluton taczanek zostały daleko w tyle. Droga z piaszczystej stała się kamienista i pagórkowata. Robię częste przerwy, by ludzie odpoczęli, a maruderzy dołączyli do szwadronu. Samoloty często przelatują, wówczas kładziemy się na ziemię. Mijamy wioski: Jałówkę, Litwinki, znane nam z ubiegłych manewrów. Tak dojechaliśmy do wsi Krasne. Wieś to polska, bo tamte były białoruskie, duża, zasobna, bogata, ładne domy. Warto tu zrobić postój.

- Szwadron stój - rzucam komendę.

Wybiega na drogę kto żyw, cała ludność. Wszyscy witają nas radośnie, kobiety wręczają żołnierzom owoce, przynoszą chleb, ser, masło. Miło jest w jesienny ranek tak siedzieć na ławce pod drzewem w sadzie. Miło tym bardziej, gdzie wszędzie tyle serca dla żołnierza, co idzie w los nieznany, przyszłość niepewną, walczyć i ginąć, a może Bóg pozwoli, zwyciężyć.

Następna miejscowość to Janów. Małe miasteczko, pełno Żydów, bruk nierówny. Znów odpoczynek, miejscowy, przypadkiem spotkany proboszcz, zaprosił mnie i Karśnickiego na obiad. Znalazł się i kieliszek wódki, jak to zawsze u proboszczów bywa. Wypiliśmy za zdrowie gospodarza i pomyślność walki. Proboszczunio odprowadził nas na skraj miasteczka, skąd udaliśmy się do lasu za wsią Wasilewo, by zaszyć się aż do wieczora. Niedługo przyczłapały koniska taborowe i od taczanek, a z nimi Pruszyński i Szyler. Żołnierze zjedli śniadanie i rozłożyli się pokotem pod drzewami. W najbliższej chacie, a raczej przy chacie pod studnią obmyłem się z kurzu i potu, ogoliłem się, wymoczyłem nogi i też pod drzewo. Spałem aż do wieczora, zrezygnowałem nawet z obiadu.

Nocą znowu wymarsz aż do Knyszyna. Minęliśmy uśpiony Janów i wjechaliśmy na boczną drogę, a raczej szeroki, piaszczysty gościniec - trakt. Noc ciemna, chłopcy nie widzą swoich poprzedników i nierzadko wjeżdżają na siebie. Jadę na czele szwadronu, wpatrując się w ciemność, czy czegoś podejrzanego nie zobaczę. Nie, cicho wszędzie, tylko w pobliżu koło młyńskie terkocze i woda pluska o stawidła. Rozmarzyłem się tak, że nawet nie zauważyłem głębokiej jamy na drodze, do której wpadłem wraz z rowerem, zharatałem kolano, rozdarłem spodnie i wprowadziłem mały zamęt w szwadronie.

Po drodze mijamy pułki naszej Brygady, widać konie i ludzi, ale nie można rozróżnić postaci.

- Kto jedzie? Jaki pułk? - pytam.

- Nie pytaj głupio! Czołem! - odpowiadają koledzy.

- Czołem! Czołem! Szczęśliwej drogi!

Wszędzie wioski śpią. Droga się dłuży strasznie, żołądek krzyczy jeść, a nogi odmawiają posłuszeństwa, bo przeważnie idziemy pieszo.

Nareszcie jakieś miasteczko, rynek zawalony taborami Brygady. Nadciągnęły i samochody kwatery głównej Brygady pod kpt. Konstantym Meyerem38. Do Knyszyna jeszcze 25 km drogi, a więc przeszło 3 godziny marszu. Odpoczynek; szukamy żarcia, ale niemożliwością jest coś kupić, bo wszystko sprzątnęły przechodzące wcześniej oddziały. Jazda dalej, do Knyszyna, miasta ongiś sławnego, do którego przyjeżdżał ostatni z Jagiellonów. Dziś lasów tu mało, tury i żubry wybito, tylko legendy snute w okolicznych wioskach zdają się świadczyć o królu myśliwym i o przeszłości tej ziemi.

Knyszyn drzemie, na oknach, jak wszędzie, pełno pasków papieru ponaklejanych na krzyż. Ma to chronić szyby przed wypadaniem podczas bombardowania. Kwaterą stanąłem na południowym skraju miasta, gdzie mam rozkaz ubezpieczyć postój Brygady. Służba taka wyczerpuje mocno i wymaga wiele trudu od żołnierza. Wystawiłem dwuosobową czujkę z rkm i ronty w plutonach, służbę podoficera pełni kpr. Stelmach. W naszym rejonie kwaterują i żandarmi Brygady. Po załatwieniu tych spraw poszliśmy z Karśnickim spać. Zbudzona nagle i przestraszona pani zaprowadziła nas do pokoju i poszła przygotować posłania. Mąż tej pani, również oficer, poszedł na wojnę. Dostałem łóżko z pierzyną, a Karśnicki koc. Wkrótce, choć głodni, bo nie chcieliśmy tak późno trudzić gospodyni, obojętni na to co jutro przyniesie, zmęczeni i wyczerpani, zasnęliśmy chrapiąc okrutnie.

 

7 września 1939 roku

Rtm. Pruszyński przybył samochodem i spał gdzie indziej. Rano dołączył i wpakował się na naszą kwaterę razem z pchor. Abramowiczem. Całe dowództwo szwadronu kwateruje więc wspólnie, prócz Szylera, który znalazł kąt przy swoim plutonie.

Na postój w Knyszynie narzekać byłoby grzechem. Po pierwsze wyspaliśmy się wyśmienicie, po drugie zjedliśmy dobry obiad z wódką w jednej, zupełnie przyzwoitej, restauracji. Znajomi żandarmi39 Odachowski, Łaukajtis i Nowicki pomogli mi w wyszukaniu i zakupieniu sprzętu kolarskiego. Kupiłem sto latarek elektrycznych, kilka siodełek, opon i różnych drobiazgów. Częściowo zapłaciłem gotówką, częściowo kwitami płatnymi po wojnie. Te trochę gotówki, którą rozporządzamy, rotmistrz zostawił na zakup paszy dla koni z plutonu taczanek i taboru.

Nocą znowu wymarsz i to daleko, Niemców jeszcze nie widać. Chcemy się z nimi raz wreszcie spotkać, po to jest wojna, a tu od kilku dni ganiamy jak psy i nieprzyjaciela ani śladu nie licząc samolotów. Te ostatnie stale krążą, tu i ówdzie rzucają bomby. Niejeden z nas ma stracha, w niejednym sercu puka. Zwykła to, ludzka rzecz, lecz nad wszystkim bierze górę chęć przygody, tak ponętna wszystkim duszom ludzkim i chęć wypróbowania swych sił na polu walki za Ojczyznę.

 

8 września 1939 roku

Szwadron w marszu całą noc, szosa miejscami pełna dołów i wybojów, miejscami zaś dobra. Do miejsca naszego przeznaczenia była wprawdzie bliższa droga, woleliśmy jednak tę dalszą, a lepszą. Jak zwykle we wioskach i miasteczkach czuwały tylko warty nocne i psy. Na szosie prawie nie ma ruchu, tylko niekiedy przemknął się samochód. Przy mostach też warty cywilne, ale uzbrojone. Wjechaliśmy na szosę warszawską, szeroką, wysadzoną drzewami, o lepszej nawierzchni. Często przystawaliśmy, by odpocząć i załatwić swoje potrzeby fizjologiczne. Białystok niedaleko, ale tak zaciemniony, że nie widać go zupełnie. Dłużej zatrzymaliśmy się przed jakąś białą, śliczną cerkiewką. Ominęliśmy Białystok i dalej, byle prędzej, byleby spać, bo noc zimna i zęby dzwonią. O świcie stanęliśmy w jakiejś wsi łomżyńskiej przy szosie w pobliżu Wysokiego Mazowieckiego.

Chłopcy tak zmęczeni, że walą się pod płoty i natychmiast zasypiają. Z rotmistrzem pakujemy się do pierwszej chałupy, walimy się na ławach, ale co chwila budzimy się. Słychać wybuchy bomb, a nad nami stoją młoda kobieta i stary siwy mężczyzna. Starzec rękawem oczy ociera, kobieta głośno chlipie. Boją się Niemców, litują się nad nami. Kobieta już opłakuje swego męża, który według niej poległ pod Łomżą, gdzie od kilku dni toczą się straszne boje. Co na to poradzimy kobieto, jutro śmierć i nas może dosięgnąć.

Po kilku godzinach odpoczynku, skrajem lasu albo szosą, zatrzymując się często pod drzewami lub w lesie, walimy do wsi Jabłonka Kościelna. Jest już noc, tym razem na odmianę gwiazdy świecą i księżyc wygląda zza chmur. W Jabłonce od sztabu Brygady otrzymaliśmy rozkazy. Niemcy niedaleko, ubezpieczamy postój Brygady na skraju wsi przy szosie Wysokie Mazowieckie - Zambrów, natychmiast mamy wystawić placówki. Rtm. Pruszyński z plutonem Abramowicza, pocztem i dwoma ckm Szylera zostaje we wsi w obwodzie. Ja z dwoma plutonami i resztą karabinów maszynowych idę wykonać rozkaz. Drugi pluton z Karśnickim wysyłam na przeciwną stronę szosy, z pierwszym zostaję bliżej wsi. Wystawiamy czujki z ręcznymi karabinami maszynowymi, pozostali chłopcy przynoszą ze stodół słomę i kładą się na niej. Jesteśmy dobrze ukryci wśród drzew, w starym okopie jeszcze z czasów ubiegłej wojny.

A więc jesteśmy na terenie silnych działań wojennych, serca biją goręcej, a broń mocniej zaciskamy w rękach. Nie śpię, patrzę w roziskrzone niebo, wsłuchuję się w daleki głuchy huk dział, wpatruję w twarze śpiących towarzyszy i myślę. Kto z nas pierwszy? Ja czy któryś z was? Jesteśmy wszyscy młodzi, wszyscy weseli i pełni życia. Mam lat dwadzieścia dziewięć, wy jesteście prawie w moim wieku. Chcemy żyć, ale są sprawy, dla których życie oddać należy z ochotą, choć chciałoby się żywym wracać z pola walki.

Rankiem ruch większy, szosą stale przeciągają fury z ludnością cywilną i długie kolumny taborów. Młodzi mężczyźni uciekają spod Łomży w głąb kraju, nasze posterunki zatrzymują i legitymują ludność. Niekiedy sam sprawdzam dokumenty i informuję się, co słychać bliżej Narwi. Palić się chce, a nie ma co, fasunek skończył się. W kuchni polowej też pustki, gdyż kwatera główna Brygady niczego nie może dostarczyć, więc Babacz własnym sposobem jakoś radzi i karmi szwadron, zdobył wieprza i warzy obiad. Szwoleżer Gorla z opuszczonej plebanii przyniósł kilka kur, spirytus i wino. Sznur taborów ciągnie się nieprzerwanie, samochód cywilny z kilkoma panami i panią, wieją z Łomży. To miasto już poniosło wielkie ciosy od bombardowania, forty bronią się dzielnie, a nieprzyjaciel wzmaga nacisk. Wszystkie urzędy zostały ewakuowane, należy się liczyć z obsadzeniem Łomży przez nieprzyjaciela i to już niedługo. Takich informacji udzielił mi jeden z pasażerów auta, który wiózł kilkaset tysięcy skarbowej gotówki.

Nocą śpią wszyscy moi ludzie, jedynie czujki ukryte na wzniesieniach przy szosie patrzą w ciemność i nadsłuchują. Nie śpię, jest zimno, zrywam się często, by ogrzać się i sprawdzić czujki osobiście. Wszystko w porządku. Gdzieś daleko słychać granie armat, przez całą noc, aż do świtu. To Łomża tak się brani i usiłuje odeprzeć wrogą nawałę.

 

9 września 1939 roku

Dziś szwadron ma co jeść i palić, i to dzięki nieznanemu kapitanowi intendentury. Jechał rano samochodem ciężarowym, zatrzymał się przy nas. Przyjęliśmy go życzliwie, ugościliśmy czym chata bogata, nawet wódką, a on rozkrochmałony zupełnie zostawił nam 200 bochenków chleba, 60 pudełek konserw, dużo sucharów i 2000 papierosów. Zacne jakieś chłopisko, choć przyznam szczerze, że czekałem z utęsknieniem chwili, by już odjechał. A nuż strzeli mu co do łba, wytrzeźwieje nieco i odbierze wszystko z powrotem. Toteż odjazd kapitana przyjąłem z niewysłowionym oddechem ulgi. Gdy zameldowałem o tej niespodziewanej zdobyczy rotmistrzowi, ten z radości omal mnie nie uściskał.

Samoloty latają i często rzucają bomby; czasem na pola, niekiedy na okoliczne wioski i posuwające się tabory, a najczęściej na Zambrów odległy od nas tylko 8 km. Wsie okoliczne płoną, a ludność cywilna patrząc na to lamentuje i zawodzi, pakuje swój dobytek na wozy i rusza w okoliczne lasy. Współczujemy im, lecz często zachowanie się tych biednych, przestraszonych mieszkańców pobudza wprost do pustego śmiechu. Jakaś młoda dziewczyna złapała z okna doniczkę z kwiatkiem,' inna znów obraz. Obie, żegnając się co chwila i oglądając na wszystkie strony, z głośnym chlipaniem pędzą do lasu. Niemieckie bombowce wściekły się na stojącą spokojnie przed nami, zebraną w snopki grykę. Obrzucają ją bombami a ta wraz z piaskiem i ziemią skacze wysoko w górę. Na nas leci drobny grad odłamków, zabito też pasącą się w pobliżu krowę i dwie owce. Patrząc na to wszystko śmiejemy się i naigrywamy ze szwabskiej głupoty, nie zważając na to, że w każdej chwili i nas może dosięgnąć kosa śmierci.

Po południu przez moje linie przemaszerował spory oddział jeńców z kapitanem i kilkoma leutnantami. Zatrzymali się koło nas, oficerowie opowiedzieli, że zostali zaskoczeni przez małą grupę naszej piechoty, nie mogli bronić się, poddali. Są przygnębieni i zmęczeni, mundury zniszczone, jeden z nich ma zelówkę buta przywiązaną sznurkiem. Przeważnie to byli Niemcy z Sudetów. Narzekali, że odebrano im broń boczną, czego oni rzekomo nie robią. Nasłuchali się bredni propagandowych o naszym okrucieństwie, boją się. Niektórzy żołnierze niemieccy mówią do mnie po czesku, wypierają się niemczyzny, nie mogę zrozumieć dlaczego. Chyba ze strachu. Gdy nadleciały samoloty, na prośbę hauptmana ukryliśmy ich pod dwoma mostami. Po wyjściu śmieją się, że nie chcą ginąć od swoich.

Walki w fortach Łomży i nad Narwią wciąż trwają. Ponoć jednak Niemcy w wielu punktach sforsowali Narew, a do Wysokiego Mazowieckiego ciągną wozy z rannymi. Niektórzy nieszczęśliwcy leżą na wozach i mocno krwawią, lżej ranni siedzą, Rany pociskowe nie są tak straszne jak te od odłamków. Po południu coraz więcej żołnierzy ciągnie drogą, idą przeważnie bezładnie, grupami, niektórzy tylko mają broń, zniszczeni, wymizerowani, brudni i nie ogoleni, w oczach obłęd. Są to resztki jednostek rozbitych nad Narwią. Tak przynajmniej oni sami twierdzą. Opowiadają o straszliwej przewadze wroga, o wielkiej ilości broni maszynowej, pancernej, mówią o licznych w rękach niemieckich pistoletach maszynowych, o paleniu spokojnych wsi. Plutonowy Babacz aż trzęsie się ze złości, wyzywa ich od tchórzów i kłamców. Oni mu na to, niedługo i pan spotka się z nimi, to się przekona. Na niektórych naszych szwoleżerach robi to wrażenie, widać aż nadto, inni drwią i śmieją się. Zakazałem swoim ludziom rozmawiać z przechodzącymi rozbitkami. Jeden z tych żołnierzy opowiadał o męstwie swego kolegi, który wśród ustawicznego ognia wyskakiwał z fortu i ratował padłych na przedpolu towarzyszy. Inny znów mówi, że z jego batalionu polegli prawie wszyscy, na czele z oficerami. Zostali nocą zaskoczeni i nie było mowy o przedarciu się.

Za grupami pieszych posuwają się znów tabory. Ogromna ilość, tworzą bezład, tarasują drogi... krzyki... nawoływania... przekleństwa. Cofają się, prowadzi je oficer bez dystynkcji, brudny, zachrypniętym głosem rzucający rozkazy i usiłujący doprowadzić kolumnę do porządku. Lewe ramię ma zawieszone na temblaku z brudnej szmaty, jest ranny. Taboryci opowiadają, że cały Zambrów zbombardowany płonie, ludność uciekła w pola i lasy. Widać wyraźnie, że karność u tych ludzi już jest zachwiana, że wiele wysiłku trzeba, by natchnąć ich duchem i wlać wiarę w zwycięstwo. Za taborami chłopską furą jedzie kapelan jednego z pułków łomżyńskiej dywizji. Żołnierski płaszcz niedbale przerzucony przez ramię. Młody to ksiądz, dziarski i pełen życia, ale straszliwie głodny. Przyjęliśmy go obiadem, który w międzyczasie uwarzył kpr. Burak. Wystawny obiad: indyki, gęsi i kury, ale mało chleba. Spożywamy to na słomie w krzakach: nasz gość, rtm. Pruszyński, Karśnicki, Szyler, Abramowicz, ja, wachmistrz szef i Burak. Mamy i wódkę, ksiądz pije kieliszek za kieliszkiem i snuje przed nami obraz bojów łomżyńskich. Je przy tym dużo i bardzo prędko. Najadł się, wypił co się dało, nagadał i pojechał.

Przybiegł goniec z rozkazem od Brygady, rtm. Pruszyńskiego mianowano dowódcą dywizjonu, a mnie szwadronu. Dywizjonu jeszcze jednak nie ma, mamy otrzymać dopiero kompanię kolarzy piechoty, która z naszym szwadronem utworzy właśnie dywizjon kolarzy. Do czasu jego sformowania Pruszyński będzie na dotychczasowym stanowisku.

W rozkazie znowu wymarsz nocą, odzwyczaić się chyba będziemy musieli od snu, ale i to da się zrobić. Nie zdążyłem na czas przygotować szwadronu i zemściło się to na mnie dość przykro, bo przed nami wyruszyły wszystkie pułki Suwalskiej Brygady wraz z taborami. Taki ścisk na szosie, że przejechać trudno i co kilka minut trzeba przystawać. Dobrnąłem wreszcie do Zambrowa, dymy i pogorzeliska wszędzie. Często jeno kominy świadczą, że były tu domy, a w nich życie. Wiele budynków poharatanych bombami, na ulicach też leje po wybuchach bomb lotniczych. Smutny i przygnębiający widok. Ludzi cywilnych prawie nie widać, uciekli z płonącego miasteczka albo pozaszywali się w dziury. Ocalałe domy szczelnie zasłonięte okiennicami i zaryglowane, nie można nawet ugasić pragnienia.

W Zambrowie czekałem całe trzy godziny, bo przeciągające bez przerwy oddziały uniemożliwiały dalszy marsz. Spotkany ppor. Jerzy Gilewicz40, dowódca pułkowego plutonu kolarzy, podzielił się swymi wrażeniami i przeżyciami. Wreszcie kolumny wojsk ruszyły, zrobiło się luźniej, rtm. Pruszyński pojechał samochodem, szwadron prowadzę ja. Maszerujemy do Szumowa, dużej wsi kościelnej. Mapy nie mam, a jest tak ciemno, że świata bożego nie widać, nie wiem również gdzie to Szumowo może leżeć. Pytałem o to każdego spotkanego przechodnia, wszyscy odpowiadają, że niedaleko, i to już od dłuższego czasu. Dalej! Byleby prędzej, byleby naprzód. Nareszcie widać łunę, całe miasteczko rozświetlone. To tam jest Szumowo. Jeszcze dwa kilometry marszu pieszo, bo rowery prowadzić musimy w ręku, taki trakt piaszczysty i wjechaliśmy w pierwsze opłotki °ngiś pięknej wioszczyny. Gdy patrzę na tę wieś, coś ściska za gardło i dławi krtań, tak straszny widok. Nie jest to już właściwie wieś, bo z jej połowy zostały tylko ruiny i kupy gruzów. Wiele budynków płonie i wali się z trzaskiem oraz sykiem ognia. Iskry wysoko strzelają w górę, a dym łzawi powieki. Daleko na horyzoncie wśród lasów również widać łuny pożarów; i tam osiedla w ogniu. Maszerujemy wioską, wszędzie to sarno, widać i ścierwa spalonych koni. Psy nie szczekają, a wyją przeraźliwie. Po zgliszczach swych zagród łażą cienie ludzi i wyciągają z ognia co się da, wyglądają jak upiory albo żywa ludzka rozpacz. Nic dziwnego, że gdy patrzymy na to, serca przepełnia nienawiść, zaciętość i chęć zemsty. Kościół ocalał, stoi biały wśród zieleni, nietknięty i swą jedną wieżą strzela ku niebu.

Plutony rozkwaterowaliśmy w ocalałych stodołach, rotmistrz zasnął w samochodzie, Szyler na jednej z taczanek, jazKarśnickim i Abramowiczem chcieliśmy wleźć do jakiejś chałupy. Stała jedna, dość schludna, cicha i pusta, ani żywej duszy. Wpakowaliśmy się tam, ja pierwszy, za mną koledzy. Leziemy po omacku naprzód, rękoma macając przed sobą, lecz zawadziłem o coś nogą i runąłem jak długi.

- Psiakrew! Co jest do cholery! - z ust wyrywa się przekleństwo.

- Poświeć pan - krzyczę do Abramowicza.

Podchorąży pod połą płaszcza zapalił latarkę. Stanęliśmy jak wryci, przed nami, na środku pokoju, na ławkach przykrytych kilimkiem trup, zmarły normalnie. Obok zgłasłe świece. Wrażenie przykre, a może nawet niesamowite. Pożary, grzmot dział w pobliżu i ten, tak spokojnie leżący trup. Co innego poległy w polu, nie robi tak przykrego wrażenia. Wojna jest i ludzie muszą padać, ale ten! Wypadliśmy z chałupy szukać innego noclegu, Witek Karśnicki położył się pod płot, za nic nie chce już drugiego takiego widoku. Znaleźliśmy się w pustej organistówce czy wikariacie, zimno przejmuje, szyby potłuczone, swobodnie hula wiatr, obrazy pospadały ze ścian i walają się po kątach. Na środku pokoju fortepian. Dziwnie i głupio wygląda ten sprzęt wśród tej pustki i zniszczenia, żółte ze starości klawisze szczerzą się, jak zęby w czaszce kościotrupa. Mebli nie widać, na kilku połamanych krzesłach leżą zardzewiałe niemieckie ładunki karabinowe, chyba z ubiegłej wojny.

Dlaczego te zniszczenia, skąd te ładunki? Odpowiedzi na te pytania nie znajdujemy. Głodni i zmęczeni zasnęliśmy wreszcie, bo o świecie znowu w drogę - może w bój!

 

10 września 1939 roku

Ciszę pogodnego ranka przerywają gęste strzały armatnie i stłumiony grzechot karabinów maszynowych. To nasze pułki już w akcji w tej okolicy. Pośpiesznie ruszyliśmy w kierunku walki, droga pnie się pod górę, ciężka, piaszczysta, trzeba iść pieszo. Pot zrasza czoło, ale naprzód nie ma czasu na choćby najkrótszy odpoczynek. Ciężkie samochody i wozy taborowe grzęzną w piasku, motory motocykli i aut pracują na pierwszym biegu. Dobrnęliśmy wreszcie do lasu na wzgórzu i tam chronimy się przed lotnikiem w oczekiwaniu rozkazów. Każdy wyszukuje jakiś krzaczek i kładzie się jak martwy, piersi podnoszą się w szybkim, głębokim oddechu. Babacz zdążył w marszu ugotować kawę, teraz ją wydaje, więc żremy konserwy z sucharami, popijając czarną kawą. Niektórzy chłopcy mają manierki z wódką i spirytusem. Pociągnąłem też kilka łyków i od razu poczułem się raźniej, rozgrzałem się przede wszystkim. Po godzinie odpoczynku znowu dalej w stronę wsi Koskowo, gdzie toczy się bitwa Nie mogę zebrać do kupy szwadronu, bo chłopaki śpią po krzakach tak twardo, że głosem nie można wszystkich przywołać. Niedaleko leży kpr. Stelmach i ani myśli wstawać. Krzyczę, nic z tego, rotmistrz ciągnie go za nogi, też nic. Dziwimy się, co za twardy sen. Nachyliłem się, z ust wieje wódką jak z karczmy, ululał się jak świnia Złapałem kij i po grzbiecie, wstał, lecz na nogach ustać nie może. Na wóz go i do przodu, bo czas nagli. Pruszyński zapowiedział, że gdy jeszcze kto tak się urżnie, pójdzie pod sąd.

Znowu droga diabelna, znowu te przeklęte piachy poligonu Czerwony Bór, że ani próbuję wsiadać na rower. Pruszyński pojechał autem, ja dowodzę, Szyler z taczankami jakoś się wlecze. Posuwam się marszem ubezpieczonym, strzały jeszcze gęstsze i wyraźniejsze, nawet z karabinków. Przy drodze stanowiska strzeleckie i gniazda broni maszynowej. Niedawno byli tu Niemcy, cofnęli się. Kilku żołnierzy leży przy drodze w lesie i palą papierosy.

- Jak tam, chłopcy, co słychać?

- Dobrze panie poruczniku! Nasi leją szkopów!

Dojechałem wreszcie do wsi, przez pomyłkę otwartym polem od strony nieprzyjaciela. Niektóre drzewa strzaskane pociskami cekaemów. Przed skrajną chałupą wioski siedzą oficerowie z mapami na kolanach, dowódca Brygady gen. Zygmunt Podhorski41 coś pokazuje na mapie i w terenie, oficerowie łącznikowi galopują do oddziałów z rozkazami. Wpakowałem szwadron do sadu przy drodze, na najwyższy punkt w terenie wysłałem czujkę 1 plus 3 z erkaemem. Szwadron ubezpiecza dowództwo Brygady. Pozostali ludzie kładą się na słomę w sadzie; zabroniłem oddalać się, grożąc karą. Mimo to jeden ze szwoleżerów oddalił się do sąsiedniego sadu po jabłka. Zdenerwowany, z wściekłością uderzyłem go stekiem wyzwisk a rtm, Pruszyński, któremu o tym zameldowałem, poprawił. Chłopak rozpłakał się, prosił ó przebaczenie i przyrzekł poprawę. Miałem później wyrzuty sumienia, żołnierza zwykłem traktować zawsze jako obywatela. Ale co w takim wypadku uczynić? Jak pohamować nerwy? Czy oddać pod sąd za nieposłuszeństwo i złamanie rozkazu? Myślę, że jednak ten choć niewłaściwy sposób odniesie skutek. Chłopiec wydaje się być dobrym i dość ambitnym, nie zdawał sobie sprawy, że to nie manewry a twarde prawo wojny.

Ściągnąłem buty, bo palą strasznie, całe nogi obtarte i krwawią; wymoczyłem je, może będzie lepiej. Głód dokucza nic nie ma do jedzenia, mieszkańcy wszystko wywieźli i ukryli w lasach. Jedyny pokarm to woda, jabłka i śliwki w sadzie. Staramy się jednak unikać owoców w obawie przed biegunką i tyfusem. Przestrzegamy przed tym i szeregowych, lecz mało to pomaga, głód bierze górę nad ostrożnością. Głodny zasnąłem; później, przy wciąganiu butów przechodziłem katusze. Musiałem dobrze zaciskać zęby.

Poszedłem do czujki, by rozglądnąć się w terenie. Punkt trygonometryczny cały w drzazgach, położyłem się i obserwuję. Pociski broni maszynowej i ręcznej gwiżdżą przeraźliwie, ale górują, jedynie z wieży wióry sypią się nam na plecy. Widocznie Niemcy myślą, że na tym punkcie umieszczono działo lub obserwacyjny punkt artyleryjski i dlatego tak sieką. Nagle widzę, jak z lasu wyjeżdżają nasze szwadrony i w linii plutonów kłusem posuwają się w kierunku wsi. Chyba cofamy się, nie mogę tylko zrozumieć dlaczego, przecież to my odpędziliśmy nieprzyjaciela. Przybiegł goniec od rtm. Pruszyńskiego, bym zwinął czujkę i niezwłocznie wracał do szwadronu. Biegniemy, lecz co kilka metrów padamy na ziemię, w świeżo zaoraną, pachnącą chlebem glebę, bo samoloty niemieckie latają niziutko i gęsto sieją pociskami z broni pokładowej, zrzucają bomby. Odłamki padają blisko, lecz nas szczęśliwie omijają. Tak dowlekliśmy się do wsi. Tu ukryci za płotami i domami czekamy z granatami w łapach na mające przeciągać czołgi i samochody pancerne, które są tuż, tuż. Szyler wystawił swoje cekaemy. Wszyscy na stanowiskach.

Jak biją głośno serca, jak mocno napięte nerwy. Nieprzyjacielskie wozy bojowe pojechały inną drogą, strzelają z działek i karabinów maszynowych. My zbieramy się, ściągamy ubezpieczenia, wyciągamy kolumnę i znowu do Szumowa, znowu ta sama przeklęta, ciężka, męcząca i wyciągająca ostatki sił, droga. Niektórzy żołnierze wprost upadają, mówią że nie dojdą, że zostaną, że nie pociągną dalej. Groźbami i prośbą zachęcamy do wytrwania i brniemy dalej. Tylko ułani Szylera czują się nieźle, bo siedzą na taczankach, podobnie jak i nasi taboryci. Zmęczeni i upadający wprost z nóg, dowlekliśmy się jakoś wszyscy do nieszczęsnego Szumowa, padliśmy byle gdzie nie mając sił nawet szukać domów; po dwugodzinnym odpoczynku ruszyliśmy w dalszy marsz.

 

11 września1933 roku

Szwadron ubezpiecza przemarsz Brygady. Poranek mglisty, widoczność kiepska, nie można dalej sięgnąć wzrokiem, wszystko ginie we mgle. Wilgoć dotkliwie daje się we znaki, wdziera się pod sukno munduru i ziębi ciało. Na przodzie pluton szpicy pchor. Abramowicza z jednym cekaemem, dalej ja z plutonem i dwiema maszynkami Szylera; Szyler przy mnie. Tyły ubezpiecza Witek Karśnicki z drugim plutonem. Maszerujemy, choć to bardzo wcześnie, lecz wsie ożyły, mieszkańcy nie śpią. Stoją na drodze przy swych chatach i przyglądają się maszerującym kolumnom wojska. Często z szeregu w stronę grupek ludności pada pytanie, nierzadko swawolne, żartobliwe, zwłaszcza ku dziewczętom. Trudno się dziwić chłopakom, młodzi, cieszą się, że żyją, za chwilę niejeden z nich może ziemię gryźć. Najczęściej jednak pytania dotyczą pobytu wojsk niemieckich. To najbardziej ciekawi i mnie.

Na każdym zakręcie drogi zostawiam łącznika, by wskazywał drogę maszerującym pułkom, a sani potem dołączył do szwadronu. Droga zupełnie dobra, o twarde] nawierzchni, mgła tylko zamiast rzednąć, staje się jeszcze gęstsza. Pułki posuwają się stępem za nami. Na jakimś skrzyżowaniu drogi odłączyłem się od szpicy, zgubiłem ją z oczu i pojechałem inną drogą, lecz wkrótce znów odnalazłem szlak właściwy. Do lasu tylko sto metrów, Abramowicz nic nie melduje, a tu nagle strzały, zrazu rzadkie, pojedyncze, a za chwilkę już gra ciężki karabin maszynowy. Zatrzymałem się, nadciągnął 4 dywizjon artylerii konnej42 i nasz pułk. Szwadron rtm. Jana Chludzińskiego43 spotkał się z kolarzami, przywitaliśmy się serdecznie z Jasiem, bo od końca sierpnia nie widziałem go. Na rozmowę nie mam czasu, wysyłam Witka Karśnickiego, by przeszukał las po lewej stronie, ja z plutonem idę prawą stroną drogi, lasem. Spieszony szwadron Chludzińskiego za nami, zaś 4 dak. zatrzymał się na drodze. Nic nie widać, wysłane patrole wracają i meldują wolną drogę, strzały ucichły zupełnie. O Abramowiczu nic nie wiem, czy aby jest już w miejscowości Rykacze, gdzie ubezpieczał dowództwo Brvgady. Maszerujemy i my tara zgodnie z otrzymanym rozkazem Skończył się las, przed nami pole i szosa wysadzana drzewami. Na zakręcie szosy kilka chat wśród drzew i sadów, Niemców ani na lekorstwo. Jako pierwszy wjeżdżam na szosę, gdy nagle zza jej zakrętu wyskakują dwa samochody pancerne, jeden czołg i sieją po nas ogniem. Są już od nas tylko kilka metrów, czarne krzyże na nich, wieżyczki zamknięte.

Ryczę z całych sił:

- Nie uciekać, do rowu, padnij, strzelać w koła samochodów!

Rzuciliśmy rowery, gdzie się da, niektórzy padli w rowie, inni odbiegli do tyłu; Karsnicki z Szylerern po przeciwnej stronie szosy, skośnie do mnie. Z kilku szwoleżerami leżę w rowie, może trzy lub dwa metry od pancerek. Szwoleżerowie Kowalski, Mazurkiewicz i plut. Chomicz strzelają bez przerwy, ja visa trzymam w pogotowiu, może który z drani wychyli się, może nadjedzie auto z piechotą Z przeciwnej strony szczekają karabiny maszynowe Szylera. Nie mamy broni przeciwpancernej. Niemcy chyba to widzą, bo przystają i strzelają na wszystkie strony, nie mogą jednak po nas przejechać, drzewa nie pozwalają. Gdyby tak dostać się na samochody? Wieżyczki jednak zamknięte, więc grunt to dużo strzelać, usłyszą nasi i zdążą z armatami przeciwpancernymi. Z tyłu jęczą ranni, trzech leży bez życia. To ci, co upaść chcieli dalej, starszy szwoleżer Wawrzonkiewicz wprost ryczy z bólu, ma roztrzaskane kolano Nam, tym co leżą tuż, tuż, Niemcy nie mogą nic zrobić, pociski górują. Odjechały wreszcie wozy, wstajemy. Część rowerów zniszczona. Ranni wzywają ratunku. Dobrze, że koledzy żyją. Tylko Szyler wściekły, bo u niego w plutonie zabito ułanów, a jeden ranny. Klnie i pieni się, mówi, że gdy tak dalej pójdzie, to straci wszystkich ludzi.

- Nie ma na to rady, mój panie, jak jest wojna, to jest wojna!

Ale znowu zza zakrętu wyskakują dwa samochody z piechotą. Padamy i strzelamy, Niemcy ostrzeliwują się Szyler skoczył do taczanek, Karsnicki zza drzew strzela z pistoletu, ja również. Jeden Niemiec zwiesił łeb, nie żyje, drugi ranny. Nasi zacięli się, nie widać zupełnie strachu, tylko błysk oczu. Nie zdążyliśmy się zorientować, jak błyskawicznie to wszystko się stało. Na szosie tylko my. Niemcy pojechali dalej, uwożąc zabitych i rannych. Nawet nie zauważyłem, kiedy przestrzelono mi połę płaszcza. Nowych strat nie ma, rannych pakujemy na wozy, a na grzebanie poległych brak czasu. I tak mamy opóźnienie w wykonaniu rozkazu, w dodatku wszędzie w pobliżu gęste strzały, a górą lecą samoloty.

Dopadliśmy jakichś zarośli. Okazało się, że to stary, zniszczony cmentarz wojskowy. Samoloty bombardują i sieką pociskami, jedna bomba spadła w rogu cmentarza, rozpłaszczyliśmy się na ziemi. Pochyliłem się twarzą w kępkę nieśmiertelników na starej mogile. Części trumien i kości ludzkich skaczą w powietrze i wraz z odłamkami opadają na nas. Mały odłamek walnął mnie w prawą rękę powyżej dłoni; krwawi, Mazurkiewicz obandażował ją własnym opatrunkiem, rana niewielka, głupstwo. Karabinowe pociski świszczą po drzewach cmentarnych, widać już niemiecką piechotę w tyralierze, kierujemy ogień w jej stronę. Szwadron por. Karola Strickera44 nadciąga kłusem, spieszą się w lesie obok i idzie do natarcia. Rtm. Chłudziński też z karabinem w ręku, Krzyż Virtuti Militari na piersi, posuwa się na przodzie rozwiniętego szwadronu, nie zważa na bzykające pociski. Imponuje mi, podziwiam odwagę i zimną krew. Bombowce niemieckie pracują dalej, tu i ówdzie zrywają się fontanny ziemi, artyleria grzmi. Trudno początkowo się zorientować skąd strzelają nasi, a skąd Niemcy. Chciałoby się tu dłużej zostać, ale ten rozkaz... ruszam już nie szosą, a polnymi drogami. Niektórzy chłopcy idą pieszo.

W pierwszej napotkanej wsi uzupełniamy sprzęt. Wieś zdaje się niepolska. Walka wciąż trwa, chłopcy mówią:

- Panie poruczniku, zaczekajmy.

- Milczeć! Jazda. Dalej, nie bać się!

Na drodze pełno podków i haceli: pogubione. Deszcz leje jak z cebra, suchej nitki na człowieku, koszula przylepiła się do ciała. Uczucie pod zdechłym psem, niemiłe. Staję w maleńkim lasku przed wsią Rykacze, ubezpieczam się na boki, a do wsi wysyłam patrol sprawdzić, czy w międzyczasie, nie zajęli jej Niemcy, a dowództwo Brygady nie przeniosło się gdzie indziej. Wieś wolna, niedługo zameldowałem się u spotkanego oficera sztabu. Walka nie cichnie lecz niektóre jednostki ściągają do obwodu.

Spoczęliśmy we wsi przy drodze, pod starymi drzewami, a że zimno i deszcz, choć deszcz powoli przestaje lać, pociągnąłem z manierki, częstując również pionierów Iwanowskiego. Wódka dobra rzecz, dobra w czas pokoju, a jeszcze lepsza na wojnie, gdy ziąb dokucza, żołądek burczy i rzygać się chce. Nagle krzyk:

- Niemcy w pobliżu!

Łapiemy za broń, rozwijamy się w szyk bojowy i nacieramy na lasek za wsią, skąd strzelają Niemcy. Naciera każdy, kto tylko jest we wsi, nawet taboryci. Kilku oficerów łapie karabiny i pędzi z nami, obok mnie oficer łącznikowy Brygady por. Józek Rylski45. Posuwamy się skokami i docieramy do lasu, lecz nagle cisza, nikt nie strzela, nieprzyjaciela ani śladu. Złość i rozczarowanie, widocznie mały oddziałek niemiecki postrzelał trochę i zwiał. Napotkany człowieczyna mówi, że widział ich dwudziestu. A szkoda, wyszło to trochę komicznie. Postaliśmy pod stodołą, przeleciały samoloty, przejechały drogą nasze samochody do Rykacza, z nieudanego natarcia wróciliśmy i my. A tyle narobiliśmy krzyku i huku. Śmiać mi się chce, Karśnicki wprost ryczy.

Chłopcy z drugiego plutonu, którzy zostali we wsi, gryzą owoce, reszta idzie za ich przykładem. Gdy żołądek pusty, nikt nie zważa na przepisy lekarskie. Lepiej umrzeć, ale nie na głodno.

Przyszedł nowy rozkaz: maszerować do lasu koło wsi Osowieć. A więc to w pobliżu, gdzie mieliśmy potyczkę. Dobrze, bo niedługa droga, choć męcząca, las duży, wysokopienny, gęsto podszyty, zabezpiecza dobrze. Ściągnęły tu wszystkie jednostki Brygady i tabory. Na szosie leżą zniszczone niemieckie dwa samochody pancerne, a w rowie przy drodze trzy wozy transportowe do przewożenia piechoty, obok trupy poległych wrogów. Jeden z samochodów nasz szofer doprowadził do porządku i można z niego korzystać. W samochodach polskie papierosy gdzieś zrabowane, konserwy i swetry, jest nawet zupełnie nowy mundur polskiego plutonowego. Widocznie chcieli skorzystać zeń, dranie i nas podejść. Papierosa zapaliłem, konserwy zjedli ci, co je pierwsi znaleźli i oni też wzięli swetry, a rękawiczki zatrzymał sobie ppor, Szyler. Byczy to chłop i dzielny oficer, tylko nieco porywczy. Lubię i cenię go bardzo, przekonałem się rano, co jest wart. Tak samo i Karśnicki, szkoda tylko, że blaguje zbyt jaskrawe.

Mamy czas, grzebiemy poległych żołnierzy niemieckich. Wszyscy młodzi, jeden w kieszeni munduru ma fotografię młodej i przystojnej, jak wynika z napisu na odwrocie, żony z małą dziewczynką. Kpr. Arudo46 ze szwoleżerami wykopał dół, wrzucił tam zabitych, na piersi właściciela położył fotografię, zasypał mogiłę ziemią.

Jeść się chce wszystkim, ale kucharze mają tylko kuchnię, bez prowiantu. Znalazłem w kieszeni kawałek suchego chleba; dobre i to, podzieliłem się z Rylskim, z którym położyliśmy się koło zwalonego drzewa. Walka nie milknie, strzały nie cichną, granie armat również. Szwadron na razie w odwodzie, skraj lasu ubezpiecza Gilewicz ze swymi kolarzami, sanitariusze znoszą rannych. Czesiek Gerula47, nasz doktor pułkowy, ich opatruje. ręce ma we krwi. Przynieśli żołnierza z broni pancernej, ma ranę ramienia, całą twarz osmoloną. Pewno straci wzrok. Najcięższe to chyba z kalectw, kapral nie jęczy, a nawet słabym głosem opowiada w jaki sposób został ranny. Niespodziewanie, gdy przejeżdżał wychylony z wieżyczki tankietki, dosięgnął go pocisk w ramię i miotacz ognia. Szczęście, że z daleka. Pozostali ranni reagują różnie. Doktorowi brak środków opatrunkowych, ale plut. Mieczysław Kuligowski48 przyniósł trochę z niemieckich samochodów. Wszystkie lekarstwa i bandaże ma w swoim ambulansie lekarz naczelny Brygady mjr Józef Leszkowicz.

Powoli zbliżył się wieczór.

Zgodnie z rozkazem poszedłem zluzować Gilewicza ma noc obsadzić skraj lasu całym szwadronem, włącznie 2 karabinami maszynowymi Szylera. Rtm. Pruszyńskiego jeszcze nie ma i nikt od rana go nie widział, zaginął gdzieś z autem. Mam nawet obawy, że poległ albo dostał się do niewoli. Dwa plutony

56zostawiłem w odwodzie, a jeden wysłałem na linię z pchor. Abramowiczem. Kazałem się dobrze okopać. Szyler wystawił swoje ciężkie karabiny maszynowe, kpr. Burak z sekcją poszedł jako patrol. Przesuwali się chyłkiem rowem przydrożnym, widziałem jak przystawał, rozglądał się i dalej szedł naprzód. Wrócił z wiadomością, że Niemcy są okopani na zakręcie szosy, mniej więcej dwieście metrów od nas. Ściemniło się zupełnie, pionierzy ścinają przydrożne drzewa i barykadują nimi szosę, by przeciąć drogę czołgom nieprzyjaciela, które mogą się pojawić. W zniszczonych wozach taborowych Mazurkiewicz znalazł chleb i dwie konserwy. Od rana to pierwszy posiłek, raczej kęs, bo nas tylu, a konserwy nieduże. Artyleria niemiecka maca las, pociski padają od nas w lewo albo za nami. Nasza artyleria odpowiada. Na lewo w przodzie gęste strzały kaemów, tam ponoć jest ppor. Borys Żaryn49 z pierwszym szwadronem. Niebo często oświetlają niemieckie rakiety, najczęściej białe, czasem zielone i czerwone. Pruszynski wrócił dopiero kilka minut przed 21.00. Opowiedział swą przygodę. Wszystkiemu winne auto, omal nie wpadł do niewoli, dlatego zostawił wóz u chłopa w stodole, a sam przywlókł się pieszo. Ledwo trzyma się na nogach.

O godzinie 21.30 zluzował nas szwadron 9 pułku strzelców konnych50. Jak widać jest już i Podlaska Brygada Kawalerii, a więc ruszamy w drogę. Tym razem dla odmiany ubezpieczamy tabory całej Brygady i kolumnę sanitarną z rannymi, wozów do cholery. Od przeciągającego ze szwadronami Borysa Żaryna dowiedziałem się, że przedwczoraj koło wsi Wądołki Szlacheckie padł od pocisków własnej piechoty ppłk Litewski, dowódca krechowiaków. Piechota w gęstej mgle skierowała ogień w ułanów, myśląc że ma przed sobą Niemców; batalionem tym dowodził mjr Stanisław Knapik.51 Nim przekonano się o tragicznej pomyłce, padł pułkownik, kilku ułanów i ciężko raniono w obie nogi adiutanta, rtm. Michała Jaczyńskiego52. Rtm. Michał Łaski53 również z dwoma ułanami otrzymał ranę, ale nie w tamtym miejscu. Pocisk karabinowy przebił mu udo, niebezpieczeństwa nie ma.

Pruszynski, Karśnicki i ja jesteśmy na przodzie całej kolumny, za nami Szyler z trzema maszynkami pluton Abramowicza z jednym kaemem ubezpiecza tyły. Jeżdżę wzdłuż całej długiej kolumny i upominam woźniców, by nie spali i nie odciągali, bo wprowadzą chaos, zator i jeszcze bardziej wydłużą kolumnę.

Z dala słychać tętent, który wyraźnie zbliża się ku nam. Jesteśmy trochę zdezorientowani, bo nie wiemy, co to może być. Dopiero później z mroku wychyliły się konie, w liczbie większej niż w plutonie, ale bez jeźdźców. Przyglądaliśmy się bliżej, okazało się, że to konie naszego pułku. Widocznie koniowodni posnęli, a przestraszone czymś zwierzaki wyrwały się im i dały drapaka. Złapaliśmy je wszystkie i prowadzimy ze sobą.

Mijamy wioski, wzgórza i doliny, lasy i piachy. Czas płynie. Mimo upomnień niektórzy woźnice śpią i odciągają, a potem dołączają kłusem, koła skaczą po kamieniach i przerywają nocną ciszę. Rannych to nie pokrzepia, cicho pojękują. Z wściekłością klniemy, chodzi bowiem o ciszę, nie wiadomo wszak, co w trawie piszczy. Godziny mijają, sen włazi na oczy, a zmęczenie w kości. Wsiadłbym na taczankę Szylera, ale nie wypada, trzeba dać przykład. Pozostaję, tylko klnę na przydział do tego szwadronu i w ten sposób ulżyłem sobie. Dopiero w jakiejś wsi oddałem rower na wóz, a sam wsiadłem na konia, Pruszyński i Karsnicki robią to samo. Tak dojechaliśmy do dużej wsi, nazwy jej nie pamiętani; chyba Malesze.

Odpoczynek. Plut. Babacz zabrał się od razu do gotowania, kpr. Kisielewski wyciągnął z wozu kawał boczku i dał ze dwa kilo, a do manierki nalał pełno wina. Wszystko zdążył po drodze zdobyć. Poszliśmy na kwaterę, ale przedtem wystawiłem ubezpieczenia szwadronu, bo jesteśmy w strefie obsadzonej przez Niemców. Siły szwadronu wzmocnione, na razie mamy do dyspozycji pluton piechoty z jednostek rozbitych nad Narwią, z oficerem i trzema podchorążymi. Wszyscy piechurzy są pomęczeni jeszcze gorzej od nas, mundury okryte kurzem, buty obłocone, twarze brudne i spocone; kilku lekko rannych. Mimo to pędzimy ich na ubezpieczenie, a swoi niech trochę wypoczną. W pięknej, czystej izbie kładziemy się spać, w umundurowaniu, ale bez butów. Ordynansi Mazurkiewicz, Kowalski i Podbielski tymczasem gotują herbatę i smażą boczek z jajecznicą. Gdy gotowe, budzą nas, zapach boczku tak nęci, że bez ociągania się wstajemy. W kuchni podoficerowie z plut. Chomiczem też zajadają, bo wszyscy głodni a nie wiadomo czy jutro nie będzie jeszcze chudsze.

Tego dnia nie zaznaliśmy spokoju, bo dookoła trwa walka, świszczą pociski i pękają szrapnele tuż pod wsią.

Ściągamy ubezpieczenia i zgodnie z rozkazem, opłotkami, później polami posuwamy się w kierunku lasu. Pluton piechoty z nami, grają maszynki; wyraźnie odróżniamy swoje od niemieckich, nauczyliśmy się rozpoznawać je po głosie. Przez las prowadzi piaszczysty trakt. Kanomerzy przy działach, przy drodze walają się skrzynki z amunicją i pociski armatnie. Kilka wozów przewróconych, widać trwała tu większa walka, albo wiali taboryci. Pruszyńskiemu „skończyła się" mapa, nie wie, którędy iść, wysyła więc kpr. Buraka do sztabu Brygady, ale ten przywiózł mętne informacje i nieokreślone precyzyjniej rozkazy. Pruszyński zdecydował się więc wysłać oficera, jadę ja. Dosiadłem konia ppor. Szylera i z pistoletem gotowym do strzału walę szukać rozkazów. Przejechałem las, pociski tną po gałęziach i strącają szyszki z sosen. Na skraju lasu zatrzymałem się, rozglądam naokoło, przede mną pole, a dalej wieś, gdzie ma się ponoć znajdować dowództwo Brygady. Żadnego szwaba nie widzę, tylko te pociski nie przestają gwizdać i na wzgórzu w prawo seriami rechocze cekaem nieprzyjacielski. Daję ostrogę i cwałem pędzę przez pole do wsi nie zważając na pociski. Za chwilę stanąłem przed rtm. Adamem Galicą54, oficerem sztabu, meldując się po rozkazy. Szwadron ma natychmiast wracać do dyspozycji dowództwa Brygady, zostawiając jeden pluton jako osłonę armaty przeciwpancernej.

Wracam tą samą drogą, dywizjonu nie ma. Kierując się tylko instynktem, po godzinie jazdy kłusem i galopem trafiam na jego ślady. Taboryta poinformował mnie, że szwadron znajdę dalej, przy Podlaskiej Brygadzie. Jadę tam, jeszcze z pół drogi i wreszcie jestem przy swoich. Rotmistrzowi przekazałem rozkazy Brygady, nie było rady, trzeba maszerować.

W ciasnej uliczce wsi Stok ustawiliśmy się przy płocie i czekamy. Na jednym podwórzu, przy sadzawce leży mięso i wnętrzności rżniętego przed chwilą bydła. Kucharze szwadronowi korzystają z okazji i ogromne porcje ładują w kotły. St. szwoleżer Kuklewicz wyciągnął z piasku dwa motocykle BSA i SHL, są w dobrym stanie tylko bez benzyny. Załadowaliśmy je na wóz, może gdzieś znajdzie się i benzyna. Z pola walki ustawicznie meldunki mówią, że Podlasiacy gen. Kmicica-Skrzyńskiego trzymają się mocno. We wsi czekamy aż do nocy, a noc ciemna, jak niemal wszystkie dotychczas, nic dojrzeć nie można. Znowu mamy ubezpieczać w marszu, lecz tym razem kolumnę samochodowo-pancerną. Pruszyński włazi do jednego z samochodów kolumny, ja siadam na taczankę z Szylerem, za nami pluton pod dowództwem plut. Chomicza, a z tyłu, za kolumną dwa plutony, Karsnickiego i Abramowicza wzmocnione cekaemami.

Maszerujemy, moc spalonych wsi po drodze. Jedne już zgorzały, inne płoną jeszcze. Ludzie przestraszeni, przejęci, patrzą w ogień bezradni, odrętwieni, tragiczni. Niejednemu z nich dorobek życia całego pochłonęły płomienie podłożone zbrodniczą ręką. Twierdzą bowiem ludziska, że wsie ich palono umyślnie. Nabrzmiałymi łzami głosem mówią do nas:

- Jedźcie, żołnierze kochani, pomścijcie krzywdę naszą... Niech Was Matka Boska strzeże i dopomaga!

Co dzieje się w duszy każdego z nas, jaka burza i ile. nienawiści, odgadnąć dość łatwo.

Przed nami znowu tabory i wozy z rannymi. Oglądam się, w tył, długi szereg ogni, przytłumionych wprawdzie, lecz widocznych z daleka. To nasza kolumna, Niemcy niewątpliwie to widzą, ale równie dobrze mogą ją wziąć za swoją. Ze wszystkich kierunków pryskają w ciemne niebo iskry różnokolorowych rakiet. Wróg wszędzie, jadąc czuwamy. Nagle strzały bzzz... bzzzz... bzykają pociski tuż koło nas. Wyraźnie ktoś strzela po nas, ktoś dobrze ukryty. Może jakiś oddział niemiecki, może dywersanci. Zeskakujemy z taczanki, w kierunku strzałów Szyler kieruje kilka serii z cekaemów. Nic więcej nie słychać, jedziemy dalej.

Po obu stronach osi naszego marszu odgłosy bitwy. To nasz pułk odgrywa się w prawo od nas, a ułani krechowieccy biją się z lewa. Tabory z rannymi już daleko, nie ma po nich śladu: ,,ni widu, ni słychu", jak mówią na wsiach Suwalszczyzny. Drogi krzyżują się, nie wiem, którędy mam maszerować, a mapy nikt nie posiada. Stoję bezradny i myślę jak wybrnąć z tego głupiego położenia, w którym kierunku udać się dalej. Nadciągają i samochody, cała kolumna zatrzymana. Tam również nie mogą sobie poradzić, wszyscy na mnie z pyskiem, a mnie krew zalewa. Ciekaw, co by na moim miejscu zrobił taki pan, z samochodów pyskować to nie sztuka. Wiem, że to niewesoło, że możemy być napadnięci, i to przez większe siły, ale to nie tragedia. Możemy się bić. Z pomocą przyszedł zwykły przypadek, ujadanie psów. Są psy, pewno będą i ludzie, jakaś wieś lub gajówka. Skierowaliśmy się w kierunku tych psich głosów, nie drogą a polami, na przełaj, przez bruzdy, płoty i druty. Patrol wysłany przodem melduje, że wieś wolna. Wjechaliśmy w jej ulicę. Nauczony smutnym doświadczeniem z pierwszej z brzegu chałupy wyciągam przewodnika, sadzam go na konia, niech prowadzi. Przy przewodniku dwu ludzi Szylera z bronią gotową do strzału, pilnie go obserwuje, by nie drapnął korzystając z ciemności nocy. O świcie stanęliśmy w lesie nad bagnistą rzeczką Mień, w pobliżu wsi Markowo, gdzie ma być dowództwo Brygady.


< wróć | Spis treści | dalej >

Copyright © 2000- Dzieci OnLine
Wszelkie prawa zastrzeżone.