Czesław Liszewski
W marszu i w walce
PAMIĘCI POLEGŁYCH
TOWARZYSZY BRONI
Pamiętnik oficera 3 Pułku Szwoleżerów Mazowieckich
z walk wrześniowych i październikowych 1939 roku
24 sierpnia 1939 roku
I nareszcie nadszedł ten od dawna trzymający ludzi w
napięciu nerwów i oczekiwany przez wszystkich dzień. Od marca czuć było
wyraźnie, że zbliżamy się ku wielkiej, światowej awanturze, która zadecyduje
nie tylko o losach Polski, ale Europy i świata. Nie wiem, ale byłem
wewnętrznie przekonany, że wojna od granicy niemieckiej sadzi ku nam wprost
siedmiomilowymi krokami; czekałem na to zupełnie spokojnie i do tego
przygotowywałem się. Przyznam się, że nawet tego pragnąłem, bo jakże tak w
spokoju przeżyć swój żywot cały, bez wstrząsów, bez niepokojów, gdy
dotychczas każde polskie pokolenie posoką swą zraszało ziemię pobojowisk
świata, przeżywało tyle pięknych dni chwały i dumnej klęski; gdy tylu ludzi
ginęło na polach bitew, zesłaniach i w więzieniach potomnym w spuściźnie
zostawiając chwałę i bohaterską krew w żyłach. Nie, żyć tylko z czynu
minionych pokoleń i nie dać z siebie nic? Na Boga, tego nie chciałem.
Pragnąłem narażać życie, walczyć i swoim dzieciom
zostawić wspomnienia, by kiedyś powiedzieć mogły: "Ojciec nasz również
walczył o Polskę". Nie chcę pisać, że poległ, bo jeszcze nie wojna, nie
wszyscy zostają na pobojowiskach.
Tak powiedzą kiedyś dzieci, gdy wybierać się będą w
pole... A może już więcej wojen nie będzie; może będą, ale rzadziej; świat
się zmieni, zadymią fabryki, zniknie nędza i nienawiść, ziemia stanie się
rajem?
Może za to idziemy walczyć i za to ginąć? Gdyby tak,
nie żal byłoby ofiary.
Tak niedawno, przedwczoraj jeszcze, gdy pułk mój
wracał do garnizonu, gdy z Zochą żegnaliśmy mych kolegów oficerów 3 pułku
szwoleżerów, i smutno, i pusto zrobiło się u nas na wsi po gwarze i werwie
kozietulszczyków. Byłem pewny, że i ja wkrótce za nimi podążę, ale już na
dłużej. I przyszło to w ten piękny, słoneczny, sierpniowy poranek. Byliśmy
wczoraj z Zochą w Suwałkach, nie przeczuwając niczego. Byłem dziwnie
rozmarzony i podniecony, opowiadałem Zosieńce różne głupstwa, tak jak za
dawnych naszych dni, bawiłem się z Wieśkiem. Cicho było w Osowej po
szwoleżerskim gwarze, siedzieliśmy długo wieczorem w sadzie, patrząc na
mieniącą się srebrem taflę jeziora. Późno w noc ułożyliśmy się do snu, ale
wcześnie rano zerwałem się z łóżka. Dziwnie spać nie mogłem, ja, co zawsze
spałem jak suseł. Jakiś nakaz wewnętrzny, czy przeczucie rzeczy niezwykłej
wygnały mnie o godzinie 4.00 z łóżka. Poranek był przecudowny, słoneczny,
przez otwarte okna sypialni wiał wietrzyk przesycony wonią jeziora i
zapachem kwiatów w ogrodzie. Włóczyłem się po domu z kąta w kąt, aż wreszcie
wziąłem strzelbę, by upolować kilka kaczek, które co dnia ciągnęły z Czarnej
Hańczy na jeziora Okmin, Ożewo, Turówka i staw w Kukowie. Wypaliłem kilka
razy ale bez skutku, miałem pecha. Ciągnęły zresztą zbyt wysoko; były to
cyranki.
Wróciłem do domu jeszcze więcej podniecony i
oczekujący na coś co, przyjść niezawodnie musiało. W przeczuciach nie
wiodłem się, wkrótce wpadł do mieszkania syn sołtysa Namyłowskiego. Zbudził
służącą i prosił, bym natychmiast szedł nim jego ojciec miał mi coś ważnego
wręczyć. Wiedziałem z góry, a i Zocha też domyślała się od razu. U sołtysa
było już pełno chłopców, szeregowi, podoficerowie, ich żony i matki.
Mobilizacja osłonowa - imienne wezwanie do pułków. Mężczyźni są podnieceni i
weseli, zwłaszcza ci młodzi, krzyczą do mnie:
- Panie poruczniku, pobijemy tych s... synów!
- Dobrze chłopcy, tylko powiedzcie swoim kobietom, aby
tak nie płakały.
- To nic, baby zawsze płaczą! U baby włos długi, a
rozum krótki!
Krzyczą jeden przez drugiego. Starsi natomiast są
raczej posępni, chociaż i im nie brak animuszu.
Wracam przez wieś, ożyła ona, ruch w opłotkach. Na
drogach już pełno mężczyzn, śpiewy, krzyki, płacze i pożegnania. Jedna z
kobiet zawodzi w niebogłosy.
- Nie płaczcie Krupińska, toć jeszcze nie wojna,
przecież i ja idę. Ona zawodzi dalej, a niech sobie zawodzi.
Gdy przyszedłem, Zocha już wyciągnęła z szafy mój
mundur polowy, rynsztunek i niezbędne przedmioty. Biedaczka. Dzielna ta moja
Zosieńska, w oczach ma łzy, uciera je ukradkiem. Szybko przebrałem się w
mundur, zjadłem śniadanie, ucałowałem Zochę i Wieśka, i jazda do Suwałk.
- Do widzenia, Kochanie, dziś czekam na Ciebie u mamy!
Przed oficerem mobilizacyjnym pułku szwoleżerów
Kozietulskiego, rtm. Stefanem Bogusławskim1,
stanąłem już o godzinie 7.00 rano. Jest senny, zmęczony, głodny, przez całą
noc oka nie zmrużył. Zameldowałem się służbowo, mam przecież na sobie
mundur.
- Dziękuję! Czołem! Jest pan pierwszym oficerem w
pułku, inni niedługo zameldują się. Przed panem kupa roboty.
Skrzywiłem się na to, ale co robić, zawsze tak bywa z
pierwszymi, a przecież powinienem pamiętać mądrość życiową: w wojsku nigdy
nie śpiesz się. Z tym może niezupełnie należy zgadzać się, choć zasada
spiesz się powoli ponoć jeszcze nigdy nikogo nie zawiodła.
Otrzymałem przydział mobilizacyjny do 11 szwadronu
kolarzy2
Brygady, funkcję zastępcy dowódcy szwadronu i jednocześnie dowódcy
pierwszego plutonu. Do czasu przybycia dowódcy, rtm. Andrzeja Pruszyńskiego3,
dowództwo powierzono mnie. Szwadronu takiego nie było, zacząłem więc go
mobilizować. Złapałem na placu przed dowództwem pułku Jana Laskowskiego4,
szefa szwadronu i jazda do roboty. Przed otwartymi drzwiami magazynu
siedział już plut. Stefan Babacz5
i kpr. Mieczysław Sienkiewicz6.
Chłopcy powoli napływali, rezerwiści w różnym wieku i z różnych miejscowości
powiatu suwalskiego oraz augustowskiego, nawet wielu znajomych. Zawiązek
szwadronu stanowiło dwudziestu szwoleżerów służby czynnej.
Wszyscy szwoleżerowie, i ci z czynnej, i rezerwiści to
chłopcy na schwał, aż miło popatrzeć. Babacz wrzeszczy i krzyczy, inni
podoficerowie z rezerwy już umundurowani, wciągają powołanych na listę
według wskazówek, przydziału i instrukcji mobilizacyjnej, wydają mundury,
oporządzenie, broń. Ja nie tylko dozoruję, ale również pracuję bez przerwy.
Patrzę na roześmiane gęby moich chłopaków i aż serce skacze z radości, że
takich zuchów szwadron otrzymuje. Pracy dużo, każdemu z nas pot zwilża
czoło. Rezerwiści wciąż napływają, zameldowało się nawet dwóch Żydów.
Przyszli trzasnęli obcasami:
- Czołem panie poruczniku!
- Czołem! Skąd wy?
- Z Suwałk, z ulicy Pierackiego, rzeźnicy!
- A gdy przyjdzie wojna, będziecie bić się dobrze? -
pytam.
- My jego, cholera, za jaja powiesimy! - odpowiadają i
aż zębami dzwonią. Nie wiem, ze strachu to, czy z zawziętości.
W godzinach popołudniowych mobilizację szwadronu
ukończyliśmy, nawet umundurowaliśmy księdza kapelana, jakiegoś poczciwinę z
Wileńszczyzny. Razem z oficerami szwadron liczy stu dwudziestu ludzi, brak
tylko jeszcze rowerów i taboru. Te pierwsze i motocykl z przyczepą albo
samochód mamy otrzymać wieczorem z mobilizacji, a tabory dopiero jutro. Kpr.
Sienkiewicza z dokumentami wysyłałem do ogrodu miejskiego, gdzie odbywała
się mobilizacja rowerów, samochodów. Długo nie wracał, poszedłem więc tam
sam. Zamiast motocykla przydzielono już dość zębem czasu ruszoną dekawkę, a
rowery obiecano dopiero wieczorem, gdy z Dowództwa Okręgu Korpusu7
przybędzie specjalna komisja.
Czasu sporo. Poszedłem więc na obiad. Zastałem już
Zochę z Wieśkiem i służącą naszą Bertę Neumar, którzy z wujaszkiem
Gąglewskim przybyli do Suwałk. Kuzynka Marysia Opalińska została jeszcze u
nas na wsi, by spakować część potrzebnych rzeczy i je przewieźć do domu w
Suwałkach.
Wyszedłem z domu, komisja z Grodna już przyjechała,
Sienkiewicz pilnuje. Wpadłem na kufel piwa i kieliszek wódki, szybko, na
stojaka, a potem przejść się nieco. Złapałem motocykl znajomego gospodarza z
Przerośli i do Osowej. Było późno, wieś już spała, żadnego światła w
chatach, tylko szosą bez przerwy jadą wozy. W naszym domu też cisza.
Zbudziłem Marynię, załadowaliśmy część gratów, znowu na motocykl, byle
prędzej. Po drodze motocykl zwróciłem właścicielowi, który wyszedł mi na
spotkanie i resztę odległości przemierzyliśmy własnymi nogami, ,,per pedes
apostolorum". Ledwo lazłem, bo cały dzień na nogach i na bieganiu osłabła
nieco odporność, w dodatku dawały znać o sobie te przeklęte nagniotki i
odparzenia. Nadrabiałem tylko miną, bo wstydziłem się kuzynki, która szła
dziarsko mimo małego okaleczenia nogi po przewróceniu motocykla. Dowlokłem
się w końcu, zdjąłem buty, wyparzyłem nogi i nie marudząc pobiegłem do
koszar.
Nie miałem nawet czasu porozmawiać z bratem Wacławem,
którego też zmobilizowano i powołano do konnego zwiadu 41 pułku piechoty8.
Zamieniłem z nim zaledwie kilka słów, uścisnęliśmy się serdecznie, życząc
wzajemnie powodzenia w polu i szczęśliwego powrotu z wojny. Wojny jeszcze
nie ma, lecz czujemy jak nadciąga i grozi. Najmłodszy brat Bolek, tegoroczny
maturzysta, w połowie sierpnia został powołany do Junackich Hufców Pracy w
Mogilnie. Tak więc wszyscy znaleźliśmy się w armii9,
zapaleni, pełni wiary i weseli. Lecz kto z nas powróci, a kto zostanie w
polu? A może wszyscy wyjdziemy z zawieruchy wojennej? Odpowiedź może dać
tylko przyszłość.
25 sierpnia 1939 roku
W koszarach 3 Pułku Szwoleżerów Kozietulskiego ruch.
Zmobilizowane szwadrony odmaszerowują do pobliskich wsi im kwatery. Tam
bezpieczniej, nagły nalot nieprzyjacielski nic zniszczy ludzi, sprzętu ani
koni, a pozostałe jednostki organizujące się jeszcze mają dzięki temu więcej
miejsca. Odbywa się fasowanie furażu, żywności, materiałów pędnych i
amunicji. Nu ujeżdżalni urzęduje jedna z komisji odbioru koni, lekarz
weterynarz pułku kpt. Bazio Martysz10
ochrypł już od krzyku. Poszedłem z nim do kantyny na piwo, spotkaliśmy tu
mjr. Piotra Djaczenkę11,
rtm. Józefa Więckowskiego12
i wielu innych. Wszyscy śpieszą się bardzo, bo każdy ma jeszcze coś do
zrobienia, usiedliśmy z Baziem na ławce przed Dowództwem i ględzimy. Bazio
ryczy i śmieje się głośno, jak zawsze, lecz jest jakiś inny. Wróciłem do
szwadronu, rowery już stoją przed magazynem i błyszczą w słońcu, wszystkie
nowe i niezłych marek. Maja tylko jedną wadę, brakuje im bagażników. Chłopcy
przytracza-ją płaszcze i koce, jak mogą. Później, gdy zakupimy bagażniki,
ustali się jednolity sposób troczenia.
O godzinie 13.00 otrzymaliśrm dwanaście koni, szwadron
więc gotów wraz z taborem. Mamy też otrzymać pluton ciężkie h karabinów
maszynowych na taczankach, lecz nie wiadomo kiedy to nastąpi i z pomoc ą
jakiego pułku Brygady Wydałem rozkaz szefowi szwadronu, by odprowadził
całość do młyna Sołowiejczyka, położonego w niewielkiej odległości od
koszar, tam zakwaterował wszystkich i przystąpił do wydawania obiadu. Sam
pojechałem do domu, również coś przegryźć. Był na obiedzie Wacek, ale już
poszedł do koszar. Nie widziałem się z nim, a tyle jeszcze mieliśmy spraw do
omówienia.
W młynie Sołowiejczyka życie i gwar, jak wszędzie,
gdzie żołnierz polski kwateruje. Gorączkę zwiększa jeszcze niezwykłość
sytuacji. Pełno szwoleżerow-kolarzy, rowery ustawione w kozły, chłopcy syci
i wypoczęci, niektórzy kąpią się w stawie. Z oczu błyska beztrosko wisielczy
humor. Jest tu jeden st. szwol. Rejche, mechanik, który wszystkich swym
radosnym nastrojem rozwesela, pomaga zapomnieć, o troskach i kłopoch o
niewiadomej przyszłości. Przychodzą do niektórych bliżsi: żony, matki,
narzeczone, dzieci i ojcowie. Przynoszą jakieś dary, kilka jabłek, gomółkę
masła, sera. placek. Chłopcy, choć z ociąganiem, biorą te dary z wielką
radością i błyskiem w oczch. Siadają na murawie i długo, długo gawędzą. Nie
przeszkadzam im, niech się nagadają, może niejeden swych najdroższych nie
zobaczy już nigdy, albo dopiero po wielu, wielu latach. Gdy żegnają się,
mają łzy w oczach, a niektóre kobiety płaczą głośno.
Patrzyłem na to wszystko głęboko zadumany - co mnie
czeka? Dokąd losy popędzą? Jaki kres? Zostawię tu na pograniczu żonę i
małego synka. Jak dadzą sobie radę, jak przeżyją, co z nimi będzie? W
dodatku Zocha w poważnym stanie, trzyma się świetnie, prawie tego nie widać,
ale przecież to ostatnie miesiące ciąży, a rozkaz w każdej chwili może mnie
oderwać od niej na zawsze, albo na bardzo długo. Zaiste, niewesołe myśli.
Przybył i rtm. Pruszyński, zdałem mu raport. Przeszedł
przed frontem szwadronu, jest zadowolony, ja również. Ci chłopcy, niedawno
cywile - robotnicy, rolnicy, rzemieślnicy - już są żołnierzami. Odwieczne
dziedzictwo krwi, zamiłowanie do żołnierki, wystarczy wówczas tylko kilka
minut, by rezerwista przemienił się w stuprocentowego żołnierza.
Z rtm. Pruszyńskim podzieliliśmy szwadron na plutony.
Plutony liczą po 28 ludzi plus dowódca w stopniu oficerskim lub podchorąży.
Drugi pluton zostaje zarezerwowany dla oficera, który jeszcze nie przybył, a
trzeci objął plut. pchor. Edward Abramowicz13.
Z reszty utworzono poczet dowódcy szwadronu i drużynę gospodarczą. Na każdy
pluton przypadły dwa ręczne karabiny maszynowe.
Rotmistrz odchodzi, zostałem jeszcze chwilkę,
zaglądałem tu i ówdzie, wydałem rozkazy podoficerom i wachmistrzowi szefowi,
a potem z pchor. Abramowiczem w auto i jedziemy do mnie. Zabraliśmy Zochnę z
Wieśkiem na spacer. Maleństwu sprawia ogromną radość, nacieszyć się nie
może, gdy widzi ognie biwakującego szwadronu, klaszcze w rączki z
radości. Po godzinie wróciliśmy, Abramowicz pojechał do młyna, ja zmęczony
położyłem się wcześnie spać.
26 sierpnia 1939 roku
Spałem do godziny 8.00, ani śladu zmęczenia, znowu
chęć do pracy i zapał. W szwadronie porządek wzorowy. Poleciłem, by plutony
pod dowództwem zastępców, rowerami, w szyku wojskowym wyruszyły na godzinną
przejażdżkę, szosą do Wigier i z powrotem. Wynikł nowy kłopot, okazało się,
że kilku szwoleżerów z mobilizacji ani razu nie siedziało na rowerze.
Nakląłem się jak parobek, bo to naprawdę może człowieka cholera trafić. Ale
co robić, nie ma rady, uczyć nie pora. Odesłałem ich do "nadwyżek"14
na zamianę, sam polazłem też tam, by wybrać jak najlepszych.
Przed główną bramą koszar spotkałem ppor. Edwarda Dłutka15
w cywilu, elegant jak się patrzy. We dwóch poszliśmy do koszar ,,nadwyżek",
wybrałem najlepszych spośród chętnych. Żołnierze z „nadwyżek" wyglądali
gorzej, słabsi fizycznie, jakby mniej inteligentni, licho umundurowani,
trochę wśród nich mniejszości narodowych. W naszym szwadronie są sami
Polacy, a tylko dwóch starozakonnych.
W koszarach wręczono mi rozkaz wymarszu o godzinie
24.00 do Augustowa. Prawie więc cały dzień wolny. Poświęciłem go sobie i
rodzinie, wyszedłem z żoną i synkiem na spacer, by zobaczyć co dzieje się w
mieście. Suwałki ożywiły się, na chodnikach tłok, wszędzie mundury, na
ulicach, w parku, sklepach i w owocarniach, w knajpach. Nic dziwnego, tyle
tu przecież stacjonuje pułków. W knajpach jeno pułki, bo sprzedaż alkoholu
surowo zakazana. Środkiem jezdni, to w jedną, to drugą stronę ciągną
podwody, a tak ich wiele, że końca nie dać Często przejedzie szwadron
kawalerii, miarowym krokiem maszeruje kompania piechoty, przemknie się auto
i tak wciąż. Cywile w mniejszości. Wieśka to bardzo bawi, od jego pytań
wprost opędzić się nie mogę, wszystko malca ciekawi i interesuje. I on chce
być jak najprędzej żołnierzem, by bić Niemców. Prosi bym mu kupił szabelkę,
bo ta, którą ma, jest już stara i zniszczona. Poszliśmy na lody, nastrój
jednak niezbyt wesoły, coś gniecie duszę. Myślę o dzisiejszym wyjeździe i
pożegnaniu.
Wracamy do domu, z głośników radiowych słychać dźwięki
bojowej ,,Warszawianki". To ci pieśń! Czuję, jak dreszcz stopniowo, powoli
przenika całe moje jestestwo, wżera się w myśl, w duszę, w serce. Pieśń to
mocy i chwały, ofiary, zapału i bezgranicznego poświęcenia; pieśń stworzona
w górnych dniach rewolucji listopadowej 1830 roku; jedna z najbardziej
przeze mnie ulubionych. Otrząsnąłem się z przygnębienia, gotów jestem choćby
i zaraz iść w ogień i na śmierć, by walczyć o honor, wielkość umiłowanego
kraju. Zochnę pieśń ta również pobudza. W domu, siedząc przytuleni do
siebie, wspominamy dzień poznania się i piękne chwile naszej wielkiej,
romantycznej, bujnej i wariackiej miłości.
Spałem niedługo, o godzinie 23.00 mój ordynans
Mazurkiewicz pukaniem w okno zbudził mnie. Zerwałem się szybko, włożyłem na
siebie mundur polowy, wziąłem lornetkę, torbę oficerską, maskę gazową,
naładowałem pistolet, galopem wręcz zjadłem posiłek i jestem gotów do
wymarszu. Długi i serdeczny uścisk, pożegnanie bez słów, Wieśko śpi w
łóżeczku, uśmiecha się przez sen. Nie wie dziecina, że gdy jutro rano
wstanie, tatusia już nie będzie przy nim. Całuję go lekko, by nie zbudzić,
płakałby mocno. Zocha do munduru przypina mi medalik z wizerunkiem
Chrystusa. Jeszcze kilka uścisków... rzewnych spojrzeń... dumnego bólu...
Wychodzę, raczej wybiegam. Z Mazurkiewiczem siadamy do pierwszej spotkanej
dryndy i co koń wyskoczy jedziemy na miejsce zbiórki szwadronu
27 sierpnia 1939 roku
Szwadron gotów do wymarszu. Pada komenda, wachmistrz
-szef zdaje mi raport. Nadszedł Pruszyński.
- „Szwadron baczność! Na prawo patrz" - to moje słowa
rozlegające się wśród ciszy sierpniowej nocy. Złożyłem i ja raport
rotmistrzowi, otrzymałem rozkazy. Do Augustowa mam szwadron odprowadzić i
rozkwaterować go na ulicy Kopernika, tam zamelduje się u mnie ppor. Marian
Szyler16 z 1
pułku ułanów z plutonem taczanek17.
Pruszyński do Augustowa przyjedzie samochodem.
- "Na rowery! Marsz!"
Obrzydliwa to dla mnie, szwoleżera, komenda, ale
rozkaz rzecz święta. Długą kolumną, dwójkami ruszyliśmy przez miasto. Mimo,
że to dopiero nieco po północy, na ulicach są jednak ludzie, stoją na rogach
i skrzyżowaniach ulic, życzą nam szczęścia. Są znajome i znajomi szwoleżerów
ze szwadronu. Skąd jednak te osoby wiedziały o czasie wymarszu? To była
tylko nasza z rtm. Pruszyńskim tajemnica. Przejechaliśmy miasto, jedziemy
lasem, ciemno, latarek nie ma. Trudno prowadzić szwadron kolarzy, często
muszę zatrzymywać się, gdyż niektórzy szwoleżerowie odpadają po drodze czy
to z powodu zmęczenia, czy też uszkodzenia roweru. Mechanik Rejche, klnąc
głośno i wyrzekając, zabiera się do pracy. Chłopcy mają okazję wypalenia
papierosa. Po drodze minęliśmy szwadronowe tabory, które pod dowództwem
plutonowego Babacza wyjechały wcześniej. Najgorszą plagą podczas tego
przejazdu były kolumny tankietek i samochodów pancernych, ciągnących w
stronę przeciwną. Zajmują one prawie całą szosę, a reflektorami tak nas
oślepiają, że często wjeżdżamy do rowu.
O świcie stanęliśmy w Augustowie na ul. Kopernika. Z
pchor. Abramowiczem zajęliśmy się przydzielaniem kwater poszczególnym
plutonom, taborom, pocztom i drużynie gospodarczej O sobie też nie
zapomnieliśmy, Abramowicz wyszukał dość ładny pokój z biblioteczką i
radioodbiornikiem, brak tylko łóżek i pościeli. Szwoleżerów
Mazurkiewicza i Podbielskiego wysłałem na poszukiwanie łóżek, sienników,
poduszek i innych niezbędnych do spania rzeczy. Przynieśli chłopcy jakieś
łóżko polowe lecz nieco zepsute. Mazurkiewicz sprowadził więc Żyda tapicera,
którego wyciągnął z synagogi a ten szybko łóżko doprowadził do stanu
używalności. Nie dane mi jednak było pospać, bo wkrótce przyszedł zameldować
swój przydział do szwadronu ppor. Szyler z plutonem taczanek, a gdzieś koło
dziewiątej nadjechał i rtm. Pruszyński, zmęczony, zdenerwowany. Przyczynił
się do tego szofer, który prowadził samochód kiepsko, w dodatku najechał na
auto Straży Granicznej i złamał dwa żebra podoficerowi. Auto też diabła
warte, stale szwankuje motor i akumulatory.
Niedziela, zajęć żadnych nie ma. Byłem w kościele, a
później we trójkę - rtm. Pruszyński, ja i pchor. Abramowicz wstąpiliśmy do
Klubu Wioślarskiego, by coś zjeść i napić się trochę. Tam pustki, turyści z
Augustowa prawie wszyscy wyjechali. Po obiedzie nie mamy co robić, łazić
bezmyślnie po deptaku ani myślę, sen też jakoś uleciał z powiek. Rotmistrz
poszedł spać na kwaterę w pobliżu mojej.
Namówiłem Abramowicza i pojechaliśmy do Studzienicznej
odwiedzić naszych dobrych znajomych i przyjaciół, państwa Panasiewiczów. Z
dala już ujrzeliśmy leśniczówkę nad jeziorem i na werandzie grupkę ludzi.
Siedzieli przy podwieczorku wraz ze swymi gośćmi letnikami, którzy jeszcze
nie zdążyli wyjechać. Pani Hela z początku myślała, że jedziemy zająć
leśniczówkę na kwatery, lecz gdy mnie poznała, rozczarowała się mile.
Przedstawiłem Abramowicza, zaproszono nas do podwieczorku. Rozgadaliśmy się
o wszystkim, tematów nie brak, bo i czasy niezwykłe i sprawy rodzinne: przez
dwa lata w Okółku nasze domy żyły z sobą bardzo blisko. Nawet połowy tematów
me zdążyliśmy wyczerpać, gdy słońce zbliżyło się ku zachodowi. Komu w drogę
temu czas, państwo Panasiewiczowie odprowadzili nas z dziećmi aż do kościoła
na wyspie.
- Do widzenia! Jutro będę w Augustowie - woła Adam.
- Do widzenia! Czekamy! - odpowiadamy z pchor.
Abramowiczem.
Po drodze chciałem wypróbować visa. Strzeliłem do
kaczki, która najspokojniej siedziała na zwalonej w wodę kłodzie.
Chybiłem. Trudno, nie każda kula trafia.
28 sierpnia 1939 roku
Pobudka bardzo wczesna, o godzinie czwartej szwadron
już na nogach. Dziś rozpoczęliśmy służbę, wyfasowano ostrą amunicję do broni
maszynowej i karabinków. Niektórym chłopcom przy ładowaniu broni ostrymi
ładunkami drżą nieco ręce. Patrzę w twarze, jestem pewny, że zdają sobie
sprawę z ważności chwili. Po śniadaniu, o godzinie 5.30 zaprowadziłem
szwadron wraz z plutonem taczanek ppor. Szylera na skrzyżowanie dróg
Augustów-Mazurki i Augustów-Janówka. Pluton ckm na stałe wchodzi w skład
naszego szwadronu. Pchor. Abramowicz z jednym plutonem z miejsca postoju
odmaszerował, aby dozorować szosę Augustów-Rajgród.
Otrzymałem zadanie, jestem tu na placówce, mam
obserwować co dzieje się na przedpolu, czy od strony Prus Wschodnich nie
nadciągają nieprzyjacielskie oddziały. W razie ich pojawienia się mam
stawiać opór i meldować dowódcy szwadronu rtm. Pruszyńskiemu, który jest w
szkole przy ul. Rajgrodzkiej. Służba moich plutonów ma trwać do godziny
18.00, później zluzuje nas szwadron krechowiaków, a my pójdziemy na kwatery,
do odwodu. Pogotowie i tam jednak trzeba będzie zachować. Rotmistrz odszedł,
objąłem dowództwo odcinka, a ppor. Szyler jest moim zastępcą. Mam razem dwa
plutony kolarzy z czterema ręcznymi karabinami maszynowymi, pluton ciężkich
karabinów maszynowych, jedną armatę przeciwpancerną. Siła ognia dość duża.
Przystąpiłem do wykonania założenia. Miejsce mego
postoju wybrałem na punkcie trygonometrycznym tuż przy drodze do wsi
Mazurki, skąd rozciąga się rozległy widok na całe przedpole, drogi, lasy na
horyzoncie, wzgórza i jezioro Necko. W lewo, w kierunku pchor. Abramowicza
rozmieściłem pierwszy pluton pod dowództwem płut. Chomicza18,
w prawo zaś drugi pluton z kpr. Józefem Burakiem19
na czele, jeden ckm i armatę przeciwpancerną.
Z ppor. Szylerem położyliśmy się na słomę, którą
przyniósł goniec st. szwol. Wasilewski. Goniec, a jednocześnie obserwator
wpatruje się pilnie w teren, a my, leżąc na złotej świeżej słomie,
rozmawiamy. Palimy też bez przerwy, papieros po papierosie. Czas szybko
upływa. Wasilewski przyniósł z pobliskiego sadu pomidory, jabłka i śliwki,
spożyliśmy tego ogromne ilości. Zaraz po dwunastej kucharze przynieśli
obiad, zupę jarzynową i gulasz. Chłopcy wsuwają, aż im się uszy trzęsą, my z
Szylerem również. Smakuje wyśmienicie, może dlatego, że na powietrzu, w
polu. Każde jabłko zawsze mi najlepiej smakowało w polu; może to pewien
atawizm, ślad po mych wieśniaczych, ściśle z naturą związanych przodkach.
Nie wiem, ale tak jest i basta.
Nieprzyjaciel nie pokazał się, wróciliśmy wieczorem na
kwatery. Poszedłem zaraz spać, gdyż plut. Chomicz, krawiec w cywilu, wziął
moje fasowane spodnie, by je przerobić na bryczesy. Spodnie własne też
oddałem do reperacji, zmuszony więc zostałem zaszyć się pod koc. Abramowicz
powlókł się i wrócił dopiero nad ranem.
30 sierpnia 1939 roku
Dzień dzisiejszy przeszedł tak samo Dziś przez cały
dzień znowu na tym punkcie znowu oczy wpatrzone w dal, ku granicy Do Mazurek
i Janowki stale wysyłam patrole w sile 1 plus 1, ale nic ciekawego nie
przynoszą. Na granicy czuwa Straż Graniczna i żołnierze specjalnie
utworzonych plutonów. Przyszedł do nas por. Leszek Filipczuk20
z 1 pułku ułanów ze , swym psem, opowiadamy różne słone kawały. Pchor.
artylerii Borysewicz21
z kapralem robi pomiary. St. szwol. Wasilewski przyniósł liście tytoniu,
spróbowaliśmy, ale są wstrętne. Dzień się bardzo dłuży, słońce jeszcze
grzeje mocno. Spałem całe trzy godziny, po obiedzie zabraliśmy się wszyscy
do lektury. Koledzy czytają gazety, ja Szmurły: Szwoleżery frużery.
Książeczka nieduża, ale bardzo dobrze napisana. Są to przeżycia wojenne
autora, styl prosty, bezpretensjonalny, treść piękna, czasem rzewna, czasem
znów tryskająca humorem wprost wisielczym. Niekiedy śmieję się w głos. W
pobliżu nas starcy, kobiety i dzieci kopią okopy. Robią to z zapałem,
ochotniczo, kierują nimi oficerowie saperzy Korpusu Ochrony Pogranicza
(KOP). Od czasu do czasu z szeregów ofiarnych tych kopaczy bucha śpiew,
najczęściej jakaś popularna melodia piosenki ludowej, a częściej jeszcze
wojskowej. Do śmiechu nas, oficerów kawalerii, pobudza kapitan piechoty.
Śmiejemy się z jego dosiadu i w ogóle postawy. Siedzi na koniu że pożal się
Boże, a minę ma jak wszyscy diabli.
31 sierpnia 1939 roku
W mieście ukazały się plakaty, Prezydent
Rzeczpospolitej ogłosił mobilizację powszechną. Przed plakatami wzywającymi
żołnierzy rezerwy pod broń gromadzą się grupy ludzi, przeważnie mężczyzn w
różnym wieku, od najmłodszych rezerwistów do posiwiałych, starych żołnierzy
wojny światowej, Polskiej Organizacji Wojskowej i wojny polsko-bolszewickiej
dwudziestego roku. Na twarzach nie znać przygnębienia, tylko jest
determinacja, gotowość walki, a gdy przyjrzeć się bliżej, dojrzeć można
niejedną iskrę zapału. Podszedł do mnie Rosjanin staroobrzędowiec, jako
nieodrodny syn tej rasy, dobrze uraczony monopolką. Poprosił bym mu
objaśnił, czy ma również meldować się w pułku. Mobilizacja jego rocznika nie
wzywała. Zaklął wściekle od "matuszki", rzucił kilka szpetnych wyrazów pod
adresem Giermańca i poszedł sobie. Obrazki takie nie są odosobnione.
Głośniki radiowe przez cały dzień nadają pieśni,
muzykę przeważnie o charakterze czysto wojennym, mowy budzące zapał w
narodzie, komunikaty z różnych krajów świata. Ludzie stoją przy głośnikach,
słuchają pilnie, bo każda godzina przynosi coś nowego. Wrocławska rozgłośnia
("Czy to nie jest dziwne") aż pieni się z wściekłości na wszystko, co nasze:
mówią po polsku z akcentem niemieckim.
Wszyscy żyją w napięciu woli i myśli. Na Żydów padł
strach, wynoszą swój dobytek, pakują na fury zaprzężone w nędzne, parchate
szkapiny i wyjeżdżają z miasta, ale dokąd tego sami dokładnie nie wiedzą.
Miasto tonie w ciemnościach, latarnie pogaszone, na ulicach służbę pełnią
zmobilizowani policjanci. W stronę rogatek sumie pochód żydowski, jak kiedyś
przed wiekami z Egiptu do ziemi miodem i mlekiem płynącej. Dziś już nikt,
nawet najwięksi optymiści nie łudzą się, że da się uniknąć konfliktu
zbrojnego. Wojna wisi nad nami. W każdej godzinie należy spodziewać się
wrogiego najazdu, co rozpali się takim pożarem, że obejmie świat cały,
wyleje morze krwi, a czy stworzy nowe formy lepszego życia? Tak chyba jak ja
myśli większość, co patrzy, czuje. Doprawdy byłoby szaleństwem dziś nie
wierzyć w wojnę.
Te moje dumania i wywody przerwał Tadek Zawistowski,
którego spotkałem oczywiście przed barem ,,Zagłoba". Tadek trzeźwy, co dla
mnie jest rzeczą wprost nadzwyczajną. Ma chęć wypić, ja również. Kupiliśmy
więc dwie butelki śliwowicy, trochę wędlin i węgorza, i poszliśmy do mnie na
kwaterę, by przy kieliszku porozmawiać. Jest nas kilku prócz mnie i Tadka,
szef szwadronu i pchor. Abramowicz. Rozmawiamy o wszystkim, omawiamy
ostatnie wypadki, przewidywania na przyszłość, nasze braki, możliwości.
Przez okna widzimy, jak ulicą i to dość często przemykają się mężczyźni w
towarzystwie kobiet i z walizkami w ręku. Niewątpliwie to rezerwiści
zmierzający do swych jednostek macierzystych. Przed moją kwaterą „grzybek
wartowniczy", czuwają podoficer i szwoleżer służbowy. Wystawiłem ronty. W
mieście pogotowie obrony przeciwlotniczej, posterunki na ulicach.
Od dwu dni pełnię obowiązki dowódcy szwadronu, bo rtm.
Pruszynski uzyskał urlop i wyjechał na pogrzeb ojca. Przeprosiłem więc gości
i wyszedłem sprawdzić porządek w plutonach, zachowanie się chłopców. Kpr.
Burak urżnął się i wyprawia jakieś awantury, zapędziłem go do stodoły na
słomę, by wytrzeźwiał.
O godzinie 22.00 przyjechał ppor. Witold Karśnicki22
i natychmiast zameldował się. Nie przybył wcześniej, bo nie mogła go nigdzie
znaleźć karta mobilizacyjna. Został dowódcą drugiego plutonu; teraz szwadron
ma pełną obsadę, jest gotów do ewentualnej akcji. Spać położyliśmy się
dopiero o północy, niepewni, co jutro przyniesie, ale bardzo tego jutra
ciekawi.
1 września 1939 roku
Zdawało mi się, że śnię, bo już od pewnego czasu uszy
świdrował jakiś niesamowity warkot. Przetarłem oczy, warkot jeszcze
silniejszy. Krzyczę:
- Karśnicki, podchorąży Abramowicz - wstawać!
Zeskakujemy z łóżek i wyglądamy oknem, ludzie i nasi
szwoleżerowie patrzą w niebo. Jest kilka minut po czwartej. Błyskawicznie
ubieramy się, uzbrojeni, nie umyci wybiegamy na ulicę. Skląłem podoficera
służbowego, że mnie nie obudził. W górze, wysoko na niebie chmura samolotów.
Liczymy je. Lecą od granicy pruskiej w stronę Grodna, falami po trzydzieści
samolotów; cztery fale. Szyler i inni twierdzą, że są to samoloty
angielskie, które przez Litwę przybywają do Polski. Jakoś mi na to nie
wygląda i sprzeczam się z kolegami. Ktoś z podoficerów przyniósł książeczkę
z narysowanymi sylwetkami różnych typów niemieckich samolotów. Przyglądamy
się nerwowo rysunkom i samolotom, tym w górze. Ręce drżą z emocji. Tak
zaczęło się, to niemieckie bombowce. Wpatrujemy się w niebo nieruchomi...
zamyśleni... zasłuchani. To już wyzwanie, najazd, wojna, naruszenie
suwerenności sąsiedniego państwa. Rozpoczyna się nowa wojna, może jeszcze
straszniejsza bardziej krwawa od poprzedniej, a my w tej zawierusze idziemy
jako awangarda narodów. Tak się przynajmniej zdaje. Trudno nam przyjdzie
poradzić z takim państwem jak obecne Niemcy, ale da Bóg męstwem swym dużo im
krwi wytoczymy. Za nami słuszność, za nami prawo, za nami sympatie narodów,
które kochają wolność.
Pruszyńskiego nie ma jeszcze z urlopu, dowodzę więc
nadal szwadronem. Punktualnie o 6.00 szwadron obejmuje służbę na linii. Nie
kładziemy się już na słomę, a pilnie patrzymy w górę i w stronę Prus.
Wzmocniono nasze plutony kilku ciężkimi karabinami
maszynowymi z 1 Pułku Ułanów Krechowieckich. Na drogach stoją armaty
przeciwpancerne zwrócone w stronę wroga. Na miejscu mego postoju gromadzi
się liczna grupa oficerów, ułanów. Jest rtm. Konrad Zaremba23,
rtm. Tomasz Mineyko24,
por. Filipczuk i ppor. Franciszek Fudakowski25,
nadjechał samochodem dowódca 1 pułku ułanów ppłk Jan Litewski26.
Zameldowałem się, ochota do żartów znikła, rozglądamy się dookoła. Dalej z
tyłu w krzakach ukryte działa baterii kpt. Edwarda Gągulskiego27
z 4 dywizjonu artylerii konnej.
Po jakimś czasie samoloty niemieckie grupami, ale już
daleko mniejszymi, zaczęły powracać tą samą trasą. Niektóre lecą tuż, tuż
nad dachami domów i wierzchołkami drzew. Rozpoczynamy ogień z ciężkich i
ręcznych karabinów maszynowych, co gorętsi walą i z karabinów, ale na razie
bez skutku. Nad karabinem maszynowym jednego z podchorążych samolot
przeleciał tak nisko, że omal nie zaczepił kołami o ziemię. Podchorąży oddał
krótką salwę i nic, ckm zamilkł. Doskoczyłem do niego, myślałem, że krew
mnie zaleje ze złości.
- Dlaczego pan nie strzelał, do diabła!
- Nie wiem, doprawdy nie wiem, niech mi pan wierzy
panie poruczniku — odpowiada podchorąży, a usta ma blade i zaciśnięte
surowo.
Czy strach obleciał tego chłopca w wieku nie więcej
jak dwadzieścia lat, czy tak wielka emocja odebrała mu panowanie nad
sytuacją? Trudno znaleźć odpowiedź na takie pytania.
Obserwowaliśmy dalej stojąc na wzniesieniu. Widać jak
samoloty lecące nad stacją kolejową rzucają wiązki bomb. Widzimy je
wyraźnie, jak lecą w dół, a potem słychać ogromny huk, raz, drugi, trzeci.
Nasza artyleria przeciwlotnicza, ukryta w pobliżu Liceum, rozpoczyna ogień.
Strzela gęsto, lecz niecelnie. Niektóre pociski świetlne lecą w pobliżu
ostrzeliwanych samolotów, tuż, tuż. Wytężamy wzrok... napięcie. Zda się, że
zaraz trafiony olbrzym powietrzny runie w dół. Nie, ścierwo, leci dalej,
strzelamy do niego, a on sieje do nas z maszynki. Padamy na ziemię, pod
drzewa i w pobliskie kartofle. Pociski sieką ziemię dookoła nas, ale też
żaden nie trafia. Za chwilę telefon, placówka Straży Granicznej melduje, że
w pobliżu wsi Janówka, kilka kilometrów od nas spadł samolot niemiecki wraz
z załogą. Część załogi zwiała do Prus, pilot - jak z dokumentów wynika
oberfeldfebel Willy Holewa - zestrzelony, nie żyje.' Zaraz zostanie
przewieziony do dowództwa pułku. Biegnę więc na drogę, którą go mają wieźć.
Stale myślę, kto ten bombowiec strącił, artyleria przeciwlotnicza, czy może
karabiny maszynowe. Dlatego, gdy wóz nadjechał uchylam koc, którym był
przykryty niemiecki lotnik, by zobaczyć ślady pocisków. Miał on
przestrzeloną rękę, całą głowę okrwawioną i poranione członki. Samoloty
niemieckie przeleciały, znów cisza jak przed burzą.
Ułani odjechali nieco do tyłu, zostaliśmy na linii
sami, choć wzmocnieni. Ppor. Szylera wysłałem do koszar po gażę, kolejno
podoficerów również, na koniec ruszyłem sam, a na odcinku zostawiłem
Karśnickiego. Gaży jednak nie otrzymałem, bo brak w pułku mojej listy
uwierzytelniającej, płatnik kpt. Władysław Pindela nie nadesłał. Boże drogi,
żeby on wiedział ile przeklęstw spadło na jego biedną, poczciwą głowę. Bo
rzeczywiście jestem w kropce, prawie bez grosza, a chciałem wreszcie, póki
mam jeszcze możliwość, gotówkę przesłać Zochnie, która na nią czeka, to
wiem. ,,Głową muru nie przebijesz" mówi przysłowie. Wracam więc markotny,
ale myślę, że znajdę jakieś wyjście, a żonie gotówkę przesłać muszę. Mnie
może rozkaz powoła dalej, i tak sobie poradzę, ona forsę musi mieć. Znowu
widzę samoloty. Stoję ze spotkanym znajomym p. Lesiakiem we wnęce muru i
patrzę. Ulica, jak wymiótł, ani żywej duszy. Przeleciały. Poszedłem dalej. O
godzinie 18.00 zmienił nas i ułanów świeżo przybyły ze wschodu batalion
Korpusu Ochrony Pogranicza28.
Oficerowie opowiadali swe przeżycia podczas
transportu. Pod Jastrzębną, niedaleko Grodna, byli bombardowani. Mają kilku
rannych, jednemu sierżantowi odłamek oderwał stopę. Porucznik pokazał mi
hełm uszkodzony dość poważnie od odłamków.
Miło wracać na kwatery, zebrać myśli i odpocząć, choć
żaden to właściwie odpoczynek. Ostre pogotowie, chłopcy muszą spać w
umundurowaniu i pełnym oporządzeniu. Siadłem na łóżku, myślę sam nie wiem o
czym, taka zwykła kołowacizna w mózgu. Abramowicz i Karśnicki są
podchmieleni, siedzą, nic nie mówią, chlają wódkę. Namawiają mnie, ale
odmówiłem. Nie chcę, nie mogę pić, chociaż nigdy trunkiem nie
gardziłem. Wyszedłem zobaczyć co dzieje się w szwadronie.
Służby w plutonach czuwają, niektórzy żołnierze śpią,
inni grupkami, z bronią naładowaną stoją na ulicy tuż przy ściankach domów i
rozmawiają z ludnością, zwłaszcza z jej piękniejszą połową. Słychać piski,
stłumione chichoty. Pędzę ich do spania, muszą być wypoczęci, nie wiadomo co
noc dzisiejsza przyniesie. Na ławce, pod grzybkiem, naprzeciwko mej kwatery
siedzi podoficer służbowy szwadronu kpr. Kisielewski, dowódca pocztu. Czuwa.
- Kisielewski, gdy zajdzie coś ważnego,
zbudzić mnie natychmiast!
- Tak jest, mam zbudzić pana porucznika!
Poszedłem spać, lecz zaledwie zdjąłem mundur, goniec
przyniósł rozkaz wzywający mnie do dowództwa 1 pułku ułanów na odprawę.
Czasu mało, wołam o auto, ale szofer nie może ruszyć, bo motor nawalił.
Pojechałem rowerem, ledwo zdążyłem na czas.
Na terenie koszar moc furmanek. Podwody te mają wieźć
rodziny wojskowe, które z powodu uszkodzenia torów kolejowych muszą jechać
końmi. Bałagan, na maleńką, jednokonną furmankę ładują kupę rzeczy, wsiada
na nie rodzina często z kilkorgiem małych dzieci. Płacz i wyrzekania na
wojnę, może raczej na tych, co ją wywołali i najechali spokojny polski kraj.
Wszedłem do koszar, oficerowie pułku już zebrani,
ściany ogołocone, akta spakowane leżą w zamkniętych skrzyniach. Nastrój na
ogół poważny, lecz buta i pewność siebie nie opuszcza nikogo z nas.
Odwieczna to cecha kawalerzystów.
- Proszę panów! Zerwaliśmy się z miejsc. Wszedł
dowódca pułku, ppłk Litewski, rozpoczyna się odprawa. Przeczytał orędzie
Prezydenta Rzeczypospolitej, w którym Głowa Państwa w odpowiedzi na
nieuzasadniony zbrojny najazd, wypowiada wojnę Rzeszy Niemieckiej i wzywa
wojsko oraz naród do męstwa, do wytrwania. Gdy to mówi, głos pułkownikowi ze
wzruszenia nieco drży. Dalej idą rozkazy. Dziś nocą o godzinie 24.00 mamy
opuścić Augustów. Ja ze swym szwadronem udam się do Nadleśnictwa Szczebra,
tuż przy szosie Augustów-Suwałki, gdzie otrzymam dalsze rozkazy. Pułkownik
nie skończył jeszcze mówić; telefon, sam łapie za słuchawkę. To meldunek,
koło Studzienicznej, w pobliżu wsi Sajenko, żołnierze z czujki KOP pociskami
karabinowymi strącili samolot. Pułkownik rozkazuje przyprowadzić będącą przy
życiu załogę celem przesłuchania. My nie możemy wprost wyjść z podziwu,
szczęściarze. Znów telefon, tym razem z Dowództwa Brygady. Zmiana rozkazu,
wyruszamy o tej samej godzinie, lecz w Szczebrze przy moście mamy zatrzymać
się i czekać na dalsze rozkazy.
2 września 1939 roku
Ppor. Kraśnickiemu polecam szwadron zaprowadzić do
Szczebry, a sam siadam w auto, tylko że ta cholera ani myśli ruszyć. Znowu
motoru zapalić nie można i dopiero przy pomocy kilku szwoleżerów, którzy
niemal przez cały rynek Augustowa ten gruchot pchali, zaczęło coś warczeć.
Reflektory pogaszone, bo obrona przeciwlotnicza obowiązuje. Siedzę przy
szoferze i pilnie obserwuję jezdnię, aby przypadkiem nie wjechać na słup
telefoniczny czy inną przeszkodę. Mijani szwadrony i wkrótce zatrzymałem się
na podwórzu leśniczówki w Szczebrze. Kwateruje tu 11 szwadron pionierów
naszej Brygady29.
Zasnąłem natychmiast, oczywiście w aucie. Było ciepło, choć niewygodnie.
Spałem jakieś pół godziny, otrząsnąłem się z resztek snu, wyskoczyłem na
zewnątrz i biegiem do piwiarni za mostem. Tu czekał ppłk. Litewski.
Zameldowałem się i proszę o rozkazy. Słucham i uszom własnym nie wierzę, los
dla mnie okazał się łaskawym. Mam natychmiast jechać ze szwadronem do
Suwałk, zameldować się w sztabie Brygady, rozkwaterować w pobliżu cmentarza
i obsadzić odcinek między traktem Suwałki-Bakałarzewo a szosą
Suwałki-Filipów. Radość tym większa, że to w pobliżu naszego domu, a w
dodatku znam ten teren jak własną kieszeń i może bronić będę własnego
miasta, czuwać nad jego bezpieczeństwem.
Karśnicki dalej prowadzi szwadron, a ja decyduję się
na samochód, chcę być jak najszybciej. Znowu motor nie działa, znowu trzeba
pomocy ludzi. Jadę wreszcie, mgła ogromna, nic nie widać. Musimy pilnie
uważać, bo cała szosa zawalona wozami chłopskimi, które wracają do domów z
taborami różnych oddziałów wojska. Sen klei powieki i by nie zasnąć, odsuwam
szybę wozu. Świeże powietrze orzeźwia. Rozglądam się po bokach, nie chcę w
drugim dniu wojny zginąć w wypadku samochodowym. Dnieje, widoczność coraz
lepsza. Migają słupy telefoniczne i drzewa przydrożne, z dala widzę już
wieżę kościoła garnizonowego w Suwałkach i koszary piechoty. Mijam senne
miasto i wkrótce stanąłem przed domem na Kamedulskiej. Pukam w zamknięte
okiennice, nic, głucho. Pukam drugi raz, w domu poruszenie, otwierają się
drzwi. Boże! Co za radość, uściski i łzy. Na opowiadania nie ma czasu, jem
szybko śniadanie i ciasto, które Zochna przygotowała, by mi je wysłać i
pędzę szukać kwater dla szwadronu. Znalazłem je bardzo łatwo, ludzie są
radzi i chętnie przyjmują żołnierzy, swoich szwoleżerów. Zresztą mieszkańcy
Suwałk znani są z gościnności, a serca mają głęboko patriotyczne.
Od razu zaczęli zgłaszać się ochotnicy do wojska,
młodzi i starzy, nawet jeden Żyd, członek dawnej Polskiej Organizacji
Wojskowej i kawaler Krzyża Niepodległości. Nie mogłem żadnego przyjąć,
szwadron posiada stan etatowy, nie ma zbytecznej broni i umundurowania.
Perswazje, że szwadron jest kawalerią i choć dziś jeździ na rowerach, to
jutro może stać się konnym, a oni nie są kawalerzystami, nie odniosły
żadnego skutku. Prawie arogancko odesłałem ich do Rejonowej Komisji
Uzupełnień jako instytucji do tego celu powołanej. Ten zapał, ta ofiarność
ludności to skarby, których ocenić niepodobna.
Nadciągnął wkrótce Karśmcki z kolarzami, plutonem
taczanek i taborem. Krótki odpoczynek i do roboty, wysyłam czujki, kieruję
gońca do Brygady, patrol telefoniczny zakłada linię do Dowództwa.
Żołnierze zmęczeni idą spać, ja również. Maszynki
Szylera są ustawione na obronę przeciwlotniczą. Po jako takim śnie wpadłem
do Brygady, żadnych nowych rozkazów nie mam. Tam pełno oficerów, pracują,
ruch i rwetes. Otrzymałem i gażę przeszło 400 złotych. Nie wypłacono mi
wprawdzie za kilka dni sierpniowych, ale to głupstwo. Zosieńce wręczyłem 300
złotych, resztę zostawiłem sobie. Na poczcie, gdzie wysłałem bratu gotówkę
do Mogilna, obskoczyli mnie urzędnicy, pytając o szczegóły zaszłe w
Augustowie; nie mogłem, jak to się mówi, wykręcić się sianem.
Po południu samoloty niemieckie rozpoczęły nalot na
Suwałki. Było ich o wiele mniej niż w Augustowie, pierwsze przeleciały
spokojnie, lecz następne bombardowały dworzec, na którym ładowano transporty
piechoty i artylerii, koszary szwoleżerskie 41 pułku piechoty. Zochna z
początku nieco bała się, lecz później uspokoiła, Wiesio natomiast
zupełnie nie zdawał sobie sprawy z sytuacji. Gdy nieco ucichło, wyszliśmy
razem, by załatwić pewne sprawunki. Zosieńka czuje się źle. Nic dziwnego w
jej stanie ujemnie działa każdy wstrząs, a cóż dopiero gorączka wojenna,
niepewność jutra, bombardowania. Uspokajam ją, ale naprawdę gryzę się tym
mocno.
Na drogach i rogatkach miasta od strony pogranicza
pełno ludzi i wozów z dobytkiem. Ludność ucieka w głąb powiatu, byleby dalej
od miejsca spodziewanych działań. Spotkałem znajomych, rozmawiamy o
wszystkim. Bateria 29 pułku artylerii lekkiej30
ustawiła swe konie na cmentarzu, pod drzewami. Z Bakałarzewa wraca zluzowana
przez szwadron naszego pułku kompania piechoty 41 pp, dowodzi nią por.
Sawicki, mój kolega szkolny. Dowiedziałem się, że do wsi w okolicy
Bakałarzewa wpadł patrol SS i uprowadził ze sobą studenta, cywila p.
Chelbusa. Sawicki ze swą kompanią zostaje tu do nocy, nagadamy się do woli.
W naszym taborze plut. Babacz fasuje papierosy.
Odebrałem swoje. Babacz, choć wrzeszczy i krzyczy, ale robi to sprawnie.
Dobry podoficer.
W mieście na słupach ogłoszeniowych wezwanie do
ludności, by w Komisariacie Policji Państwowej składała wszelką broń.
Odesłałem tam i moje strzelby, a w zamian wręczono mi pokwitowanie.
W Brygadzie żadnych nowych rozkazów dla mnie.
Wyglądałem oknem, do garnizonowego punktu sanitarnego pokryte zielenią fury
wiozą rannych i zabitych. Są to ofiary dzisiejszego nalotu. Ludność ciekawa,
biegnie za wozami, a nuż zobaczy twarze swoich bliskich czy przyjaciół. W
oczach wyrazy grozy, współczucia i ciekawości. Udałem się tam i ja, ranni
jęczą przeraźliwie, nie mogłem słuchać. Wychodząc rzuciłem okiem na salę,
gdzie leżą polegli. Jest jeden oficer piechoty, ppor. Marcinkiewicz z 41 pp,
kilku podoficerów i szeregowych. Zmasakrowani strasznie, oficera głowa ledwo
trzyma się szyi, prócz tego ma wielką ranę brzucha. Plutonowy 2 pułku ułanów31
cały, jak rzeszoto, pocięty pociskami broni pokładowej. Jakże zmienił się
sposób wojny, oto leżą zmarli żołnierze Rzeczpospolitej nie w
otwartym polu, podczas natarcia, nie w obronie na linii bojowej, a wówczas,
gdy się tego najmniej spodziewali, nikczemnie, z powietrza. Może da Bóg, że
nasi sojusznicy, którzy - wierzymy - lada dzień do wojny przystąpią, a są
silni i potężni, odpłacą stokrotnie tym samym sposobem. Poległych jest
trzynastu. Nie patrzę dłużej, wychodzę, z przyjemnością spoglądam w ludzkie,
niczym nie zniekształcone twarze i cieszę się, że żyję i oddycham świeżym
powietrzem.
Na ulicy widok dość ciekawy, szwoleżerowie prowadzą
jeńców, pierwszych jeńców widzą Suwałki, ich szarozielone mundury, obce,
tępe twarze chłopów niemieckich. Rzecz zrozumiała, wywołuje to szczególne
zainteresowanie wszystkich. Jeńcy idą spokojnie, z głowami gołymi, patrzą w
dół, bezmyślnie uśmiechają się, ale widać, że mają „pietra". Nie dziwię się,
zapewne w ich głowy nakładziono wiele bredni o dzikości i krwiożerczości
Polaków. Eskorta prowadzi tę żywą zdobycz na wartownię koszar przy ul.
Filipowskiej32.
Namówił mnie ppor. Szyler byśmy tam poszli, on dobrze włada niemieckim.
Rozmawialiśmy z jeńcami, są to rezerwiści z Prus Wschodnich, mieszkali
niedaleko od granicy, mają w Polsce znajomych, przeważnie przemytników, z
którymi uprawiali kontrabandę. Żołnierze nasi odnoszą się do nich po ludzku,
dają papierosy, chleb, kiełbasę. Szwaby to biorą i jedzą łapczywie. Gdy im
tłumaczymy, że Anglia i Francja pójdą z nami, śmieją się, przyznają rację i
stale powtarzają: "Ja, ja Deutschland kaput".
Resztę dnia spędziłem w szwadronie, w domu i na
spacerze z mymi najbliższymi.
3 września 1939 roku
Nie jesteśmy już osamotnieni, mamy sojuszników. Radość
nieopisana, Republika Francuska wypowiedziała wojnę Niemcom. Z głośników
płynie melodia „Marsylianki", narodowego hymnu Francuzów, zrodzonego w
czasach herkulesowych zmagań Wielkiej Rewolucji z ówczesną reakcją Francji i
świata. Najpiękniejszy to hymn narodowy, głoszący swobodę ludów i obywateli.
Jestem pewien, że melodia ta i dopasowane do niej słowa w każdym żołnierzu
Republiki wzbudzą zapał, męstwo i pogardę śmierci. Staram się porównać
„Marsyliankę" z "Mazurkiem Dąbrowskiego" naszym hymnem państwowym. Jest
wiele podobieństw, obie pieśni powstały prawie w tym samym czasie, gdyśmy
przy boku wielkiego Wodza Francji walczyli o swój samodzielny byt państwowy,
a także o szczytne hasła rewolucji: równość, wolność, braterstwo. My w swoim
hymnie wyrażamy gotowość walki i głęboką wiarę w naród, Francja również:
Gdy zabraknie żywych, Francja każe zmarłym wstać i z mieczem na nich wpadną
zmarli. Tak przez swą pieśń woła na świat cały nasza sojuszniczka.
Dźwięki pieśni płyną na falach eteru w dal i wskazują sercami tych co ogień
w piersi mają.
Pod wieczór nowa radosna wiadomość, Wielka Brytania
wojuje również z Niemcami i już przystąpiła do działań w powietrzu, na
lądzie i morzu. Przy głośnikach tłumy ludzi, żołnierze, starcy, kobiety,
dzieci. Twarze płoną, wszyscy wierzą w zwycięstwo naszej sprawy33.
Jeszcze dowodzę szwadronem, bo rtm. Pruszyński nie
wrócił z urlopu. Często dzisiaj wzywał mnie szef sztabu Brygady34
i wydawał różne, nierzadko sprzeczne rozkazy. Mam zwiększyć czujność, nocą
szwadron pozostanie w pogotowiu bojowym, podwojone czujki i ronty wewnętrzne
w plutonach. Chodzą głosy o dywersantach, którzy mogą pojawić się w mieście.
Wieczorem o godzinie 21.30 pogrzeb poległych. Mam
rozkaz wysłać do kościoła garnizonowego pluton pod dowództwem oficera.
Wyznaczyłem Karśnickiego, ale podoficer służbowy nigdzie go nie mógł
odnaleźć. Wkrótce przyjechał z miasta z pchor. Abramowiczem dorożką w
towarzystwie dwóch prostytutek. Zalani obaj. Nawymyślałem mu od ostatnich za
dłuższą nieobecność w szwadronie i chęć sprowadzenia takich kobiet na
kwaterę w rejonie postoju oddziału. Skupił jakoś wolę i choć zalany, lecz
poprowadził pluton i dobrze wywiązał się z zadania. Przed wymarszem uparł
się, że będzie przemawiał nad grobami, ledwie mu to wyperswadowałem. Bo i
jakże przemawiać, gdy język ledwo porusza się w gębie.
4 września 1939 roku
Rano powrócił z urlopu rtm. Pruszyński. Przybył tak
późno ponieważ ruch kolejowy był przerwany. Drogę powrotną odbywał różnymi
środkami lokomocji, koleją, samochodem, końmi, a często i pieszo. Zdałem mu
szwadron, jako zastępca będę miał więcej czasu i mniej odpowiedzialności.
Nie w smak mi to, bo lubię odpowiedzialność i samodzielność. Zresztą będzie
okazja dowodzić jeszcze nieraz.
Wróciłem do domu, jest ciepło, słonecznie, żadnej
chmurki na niebie. Wyszliśmy wszyscy do miasta, spokój, nastroju wojennego
prawie nie widać. Ruch pieszy niemal normalny, wojsko garnizon opuściło,
został tylko sztab Brygady, nasz szwadron jako osłona, policja, Straż
Graniczna i nieliczne pododdziały piechoty pełniące wraz z chłopcami
Przysposobienia Wojskowego i Związku Strzeleckiego służbę wartowniczą przy
ważniejszych obiektach państwowych. Ruch większy panuje tylko przy
Dowództwie Brygady Kawalerii, mózgu wszystkich okolicznych jednostek. Często
z gmachu Dowództwa wybiega goniec z rozkazem do oddziału albo z oddziału
przynosi meldunek do sztabu. Trwa to nieprzerwanie przez cały dzień. Od
przechodzącego żołnierza Straży Granicznej dowiedziałem się, że Bakałarzewo
spalone, Filipów bombardowany, są podobno zabici i ranni. Rodzinna moja
Przerosi dotychczas nie tknięta. Dużo sentymentu mam do tej osady, tam się
urodziłem wśród jezior, pagórków, moczarów i lasów, tam uczyłem się żyć i
kochać Polskę, tam poznałem swą Zosieńkę i tam w pewien wieczór grudniowy,
gdy na dworze mróz trzaskał i wicher niemiłosiernie śnieżycą miotał
zasypując drogi i ścieżki, w polu, na sankach padały pierwsze słowa miłości
i wyznań. W Przerośli wreszcie, w starym drewnianym kościółku wzięliśmy
ślub. Tam wzgórku, za osadą, wśród bzów i krzewów jaśminu, na cichym
wiejskim cmentarzu spoczęli na zawsze rodzice moi. Modlić się będę, by Bóg
czuwał nad tą osadą i ocalił mój dom rodzinny.
Całe popołudnie bawiłem się z Wieśkiem w przeczuciu,
że go rychło nie ujrzę. Trzymałem na kolanach i opowiadałem bajki, a on
stale o wojnie i Niemcach. Oglądnął szczegółowo moje oporządzenie i poważnie
orzekł ten czteroletni bąk, że mogę iść ich bić.
Wieczorem, gdy byłem w szwadronie, nadszedł rozkaz.
Pruszyński treścią jego podzielił się tylko ze mną, nocą o godz. 24.00
zachowując największą tajemnicę, omijając miasto wyruszy szwadron za
Augustów do wsi Wojciech nad Jeziorem Krechowieckim. Tam rozłoży się w lesie
na cały dzień a wieczorem pomaszeruje dalej, aż pod Łomżę. Mieliśmy całą
Brygadą wkroczyć do Prus i po terenie obcym posuwać się ku Łomży. Losy
zrządziły inaczej. Generał Czesław Młot-Fijałkowski35,
dowódca Grupy, w skład której wchodzimy, nie może sprostać atakującym w
przewadze siłom Georga Kiichlera a w dodatku i armia gen. Giinthera von
Kluge36
zaatakowała 4 września od strony pogranicza pruskiego. Wezwano więc dwie
brygady kawalerii: naszą i Podlaską gen. Kmicica-Skrzyńskiego37.
Zochnie powiedziałem, że dziś ruszamy. Nie mogłem
inaczej prosiłem, by była dzielną i dbała o swe zdrowie, a Wieśka
wychowywała w miłości ku nieszczęśliwej Ojczyźnie i wierzyła w mój powrót.
Wiech już śpi, wpatruję się długo w jego twarzyczkę, lekko uśmiechniętą. Śni
się pewno dziecinie coś miłego, nieprędko go zobaczę, a może wcale...
Otrząsnąłem się z tych myśli o śmierci; gdy walka czeka, takie rozmyślanie
osłabia. Zocha zapędziła mnie do łóżka, chce bym przed drogą wyspał się
trochę i wypoczął. Przebudziłem się koło 23.00 i jestem gotów, Zochna nad
głową kreśli mi znak krzyża i wśród łez mówi: ,,Idź, Czechuś, Kochanie,
jesteś mi wszystkim, ale Ojczyzna woła..." Urywa, głos się jej łamie.
Zostawiłem ją we łzach, całą zapłakaną.
|
|