Czesław Liszewski
W marszu i w walce
12 września 1939 roku
Ukryte w lesie po obu stronach drogi stoją pułki
Suwalskiej Brygady Kawalerii. Bliżej drogi tabory, samochody, furgony z
rannymi i kolumny amunicyjne. Cisza i spokój, tylko koń Parsknie i zatrzęsie
grzbietem, dzwoniąc żelaziwem uprzęży, tylko żołnierz westchnie, zanuci i
urwie, albo szpetnie zaklnie. Zda się nic nie zwiastuje burzy, nie wojna to
a spokojne jesienne manewry. Ale niestety tak się tylko zdaje, bo już lasem
niosą się odgłosy strzałów. Niemcy stale nam depczą po piętach.
Cała siła musi przeprawić się przez rzekę. Brodów nie
ma, wpław przebyć jej nie można, bo ma bagniste i przez to niedostępne
brzegi, a most jest uszkodzony. Jedyna rada to zreperować most. Pionierzy
czynią tak, ścinają drzewa, kładą na zniszczony pomost, na to rzucają
gałęzie, darń i ziemię. Gdy most zreperowano, rozpoczyna się przeprawa.
Przeszła jakoś artyleria i wiele taborów. Pruszyński z dwoma plutonami i
bronią maszynową osłania przeprawę, zajął stanowisko na skraju lasu, przy
krzyżującej się naszej drodze z szosą. Ja też stoję w lesie, blisko mostu i
czekam. Jestem do dyspozycji szefa sztabu Brygady mjr. Bomeckiego. Strzały
wzmagają się i są coraz bliżej, gdzieś z góry siecze po moście niemiecki
karabin maszynowy, zdaje się, że z grupy drzew w górze rzeki. Szkód jeszcze
nie ma, tylko jednemu z woźniców pocisk wytrącił bat z ręki. Wysłałem patrol
z kpr. Stelmachem i jednym kaemem, by starał się wykryć, podejść i zniszczyć
wrogi kulomiot. Kapral poszedł, a karabin nadal strzela. Słuchać też gęste
strzały od strony Pruszyńskiego. Wszystkie tabory już przeprawione, ale
osłabiony most nie wytrzymuje ciężaru samochodów, które nań wjechały i
częściowo się zapada. Pionierów nie ma, szef łączności Brygady mjr Teodor
Berlach-Tukalski55
przybiega do mnie z rozkazem, bym ze swym plutonem pomógł wydobyć samochód i
zreperował most. Co robić? Idę wśród ognia skierowanego na ten punkt,
wzmacniamy most i wyciągamy auto Wrócił Stelmach z meldunkiem, że z powodu
bagien i niedostępności miejsca nie mógł spełnić zadania. Niektóre szwadrony
znalazły bród w dole rzeki i tamtędy przechodzą. Ja z plutonem przeszedłem
również most i wolno, dwójkami, prowadząc rowery, idziemy przed siebie.
Niemcy strzelają ale niecelnie, ich pociski mocno górują. Patrzę na pluton i
inne oddziały, jest kilku oficerów i mjr Tukalski. Nie wypada, mimo strachu,
przyspieszać kroku i kryć się. Idziemy jakby nic, a kule gwiżdżą.
Szwoleżerowi Groli przestrzelono oponę u roweru, Harasimowiczowi pocisk
strzaskał latarkę i przestrzelił rękaw, Olszewski ma pietra, bo rozgląda się
na wsze strony i lekko schyla głowę. St. szwol. Wasilewski szczęka zębami,
nie wiem ze strachu to, czy z emocji; plut. Chomicz, to dziełny chłop. Od
strony mostu strzały wzmagają się, tam przecież są jeszcze oddziały, reszta
szwadronu. Zawracam, dopada mnie goniec z rozkazem szefa łączności bym
zebrał co się da, objął dowództwo i jak najprędzej spieszył na pomoc
napadniętym. Widzę jakieś drużyny piechoty i jeden samochód pancerny, a w
nim porucznika. Ten chętnie poddaje się pod rozkazy, zawraca, a my,
rzuciwszy rowery w krzaki, biegniemy z powrotem.
- Dzielnie się spisuje pański pluton! Zamelduję o tym
panu generałowi! Otrzyma pan nagrodę! - krzyczy mjr Tukalski.
Co mi po tym, tam za mostem są koledzy. Dopadliśmy,
strzelamy, z boku od strony mostu wyjeżdża szwadron ułanów z Augustowa,
dowodzi nim por. Konstanty Barański56.
Świst pocisku i krew tryska z szyi porucznika. Barański przykrył ranę
chusteczką od nosa, ale trzyma się na koniu i spokojnym kłusem oddala się w
bok. Wkrótce ogień milknie, ja też go przerywam, bo od strony mostu biegną
pojedynczo nasi żołnierze. Kilkunastu krwawi, niektórzy utykają, dwu
prowadzi ciężej rannego, przeważają rany nóg, albo pośladków. Na moście
zostało trzech zabitych. Nadjechał rowerem i rtm. Pruszyński, jemu zdaję
dowództwo; na szczęście szwadron nasz strat nie ma.
Strzały umilkły, słychać je tylko na prawym skrzydle.
Pruszyński odesłał Szylera z taczankami do Markowa, rny wracamy po rowery,
by też tam się udać. Porucznik pancerny strzela z armaty do przeciągającego
stada kaczek. Wariat, ale widać chłop wesoły. Po drodze rozglądamy się po
krzakach i zaroślach, żadnego podejrzanego ruchu, tylko z grupy gęstych
drzew wyłania się por. Filipczuk, ułan krechowiecki. Część jego ludzi
została za rzeką, gdzie są Niemcy. Prosi byśmy pomogli ich stamtąd wydobyć.
Gorzej, że odesłaliśmy swój pluton taczanek, ale Filipczuk nalega:
- Panowie, Głowacki z kosą na armaty nacierał!
To było dawno. Ale co robić, nie można kupy ułanów
zostawić na pastwę nieprzyjaciela, samym bezpiecznie odejść.
- Chłopcy, pomóżmy braciom ułanom - woła rtm.
Pruszyński.
Idziemy w stronę rzeki, Filipczuk z plutonem z nami.
Prócz karabinów mamy ze sobą sześć ręcznych karabinów maszynowych i dość
dużo amunicji. Rozwinęliśmy się szeroko przeszukując krzaki; zbliżamy się ku
rzece. Odcięci ułani przeprawili się jednak i już wracają, z czego
najbardziej cieszy się Filipczuk.
Za rzeką widzimy dwa niemieckie czołgi. Wesoło wracamy
do rowerów, lecz tu okrzyk: Niemcy przed nami! Istotnie, z- najbliższego
zakrętu szosy, jakieś dwieście metrów od nas, nadjeżdża kilka samochodów
transportowych z niemiecką piechotą i cztery lekkie czołgi. Rozwijamy się,
padamy na ziemię i ognia! Piechota niemiecka zeskakuje szybko z wozów,
momentalnie zajmuje stanowiska i rżnie do nas z cekaemów. Ma ich trzy, a z
czołgów walą działka i też broń maszynowa. Nie żałują amunicji, my
odpowiadamy im tylko ogniem ręcznych karabinów maszynowych i karabinków, ale
wkrótce dwa erkaemy zacięły się, zostały tylko cztery, więc przewaga ognia u
tamtych znaczna. Niemcy posuwają się, Filipczuk ze swymi już przedtem
odjechał. Mamy jednego trupa, gdy ruszą czołgi, oskrzydlą i koniec.
Rotmistrz przerywa ogień i daje rozkaz do cofania się w kierunku
widniejącego za nami z tyłu lasu. Cofamy się, ostrzeliwując gęsto. Rowery
zostawiliśmy, byłyby tylko zawadą. Słychać jęki, padają zabici, a Niemcy
strzelają bezlitośnie. Kpr. Żołnierkiewicz złapał erkaem i cofając się,
odwraca co kilka metrów, stojąc strzela długimi seriami. Daleko w prawo
Burak, mały, zwinny, hełm nasunął głęboko na tył głowy, skacze po bruzdach
jak zając. Rtm. Pruszyński tak spokojny i opanowany, że aż dziw bierze, ani
jeden muskuł nie drga na jego twarzy. Zbawczy las już niedaleko, tam
ocalenie. Znowu ktoś pada, me ma czasu na sprawdzanie kto to. Szwoleżer
Podbielski był obok mnie, już go nie widzę, zdaje się, że został w polu.
Szwoleżerowi Balewiczowi zwisło lewe ramię, ktoś tam kusztyka ranny w nogę.
A ja oczywiście chcę żyć, ale naprawdę poczułem takie dziwne odrętwienie,
taką obojętność niczym nie wytłumaczoną, że nic z pocisków sobie nie robię i
nawet nie staram się pochylać. Zresztą od przeznaczenia nie uciekniesz i co
ci sądzone, to się stanie. Karśnicki i Abramowicz przy swoich plutonach.
Dopadliśmy lasu, każdy dyszy jak pies, płuca podnoszą
się i opadają ze zmęczenia, ze strachu, z emocji, z radości, że jeszcze się
żyje. Brak dwunastu, to bardzo wielu. Porządny ten Mazurkiewicz, zdążył
nawet odczepić z bagażnika mój płaszcz i teraz mi go podaje. Idziemy dalej
za rzeczkę, którą przeszliśmy w bród. Woda lepka, błotnista, zimna, sięga
nam po biodra, robi się nieprzyjemnie. Zbliżamy się do najbliższej wsi, ale
stamtąd i do nas lecą gęste strzały. Na skraju lasu leżę ze łbem schylonym
ku ziemi, a pociski pac, pac, padają w pobliżu. W pewnym momencie czuję
jakby lekkie klaśnięcie po grzbiecie, macam ręką, sucha, krwi nie widać,
również nie czuję żadnego bólu. Co u licha? Przewróciłem się na bok.
Wyjaśniło się, pocisk uderzył w torbę od maski gazowej, przeszył pochłaniacz
i poszedł sobie. Zrobiło mi się nieprzyjemnie, maluczko, a byłoby po mnie.
Mimo woli myśl biegnie, a usta szepczą słowa podzięki za ocalenie. Idziemy
dalej lasem, maskę odrzuciłem, po co mi ona. Nie możemy wyjść na żadną
drogę, nie ma śladu osiedli. Błąkamy się długo aż wyczerpani zupełnie i
zobojętniali położyliśmy się i wypoczywamy, a później znowu marsz i błąkanie
się wśród lasów, gwiżdżących pocisków, palącego się polskiego dobytku.
Tak doszliśmy na wzgórze, na skraj wielkiego lasu.
Zachowując jak największą ostrożność, rozglądam się ciekawie po okolicy.
Daleko na otwartym polu coś jakby widzę. Coś, jakby wojsko i konie.
Przyglądam się bliżej, to kawaleria. Chyba nasza. A może to złudzenie,
halucynacja, majaczenie chorego mózgu i zmęczonego wzroku? Ale nie, na Boga,
nie! To nasi! Złapałem za lornetkę, widzę wyraźnie konie i polskie mundury.
Nie mogę tylko odróżnić, która to Brygada, nasza czy Podlaska57.
Ale to wszystko jedno.
- Panie rotmistrzu! Panie rotmistrzu! Polacy! -
krzyczę jak opętany.
Przybiega rotmistrz, Karśnicki, Abramowicz, kilku
podoficerów. Radość tak wielka, że aż dech zapiera. Tam ocalenie, tam swoi,
przyjmą, nakarmią. Ruszyliśmy do nich, na karabiny nałożyliśmy hełmy i
podnosimy wysoko, by dać znać, by nas nie ostrzelano. Zniknęło gdzieś
zmęczenie i głód mniej dokucza. Po drodze pole marchwi i brukwi,
zniszczyliśmy je wyrywając i jedząc co się da. Już nas widzą, ale nagle
znowu zły los odwraca się przeciwko nam, cała Podlaska Brygada Kawalerii
cofa się w stronę lasu. Od strony szosy, ze wzniesionej płaszczyzny widać
gęste obłoczki z niemieckich armatek czołgowych i suchy trzask karabinów
maszynowych. Widzimy tylko pędzące tabory, baterie, taczanki, a z tyłu
szwadrony. Zgłupieliśmy.
- Co się stało? - pytamy.
- Zwariowaliście, wracać. Trzysta czołgów niemieckich
na szosie - ryczy jakiś oficer z konia i ręką wskazuje do tyłu.
Rzeczywiście, szosą sunie długi wąż kolumny złożonej z
samej broni pancernej; Niemcy strzelają bez przerwy. Bardzo powoli,
zdecydowani na wszystko schodzimy ze wzgórza i wracamy do lasu. Przyrzekamy,
że raczej padniemy wszyscy a nie poddamy się. Poddanie się to śmierć, lepiej
paść broniąc się. Tego zdania są wszyscy, od rotmistrza do ostatniego
szwoleżera. Przeskakujemy szybko przez drogę, wszędzie moc poprzewracanych
wozów, jaszczyków od armat, amunicji. Na zakręcie leżą dwie polskie
zniszczone tankietki a niedaleko pancerny samochód niemiecki. W krzakach
kilka trupów polskich i niemieckich, w pobliżu ścierwo końskie z
wypadającymi wnętrznościami. I swoi i obcy leżą obok siebie w zupełnej już
zgodzie. Poruszamy się tak cicho, ostrożnie, by nie zbudzić licha czającego
się w zaroślach. Broń w ręku, oczy wpatrzone w gęstwinę drzew, oddechy
stłumione... serca biją szybko... krew krąży żywiej. Oczy żołnierzy z
dziecięcą wprost ufnością wpatrzone w nas, dowódców. Czekają od nas ratunku,
wyprowadzenia z opresji. A my? Tak samo bezradni i opuszczeni. Za lasem
płonie wieś... nikogo z ludzi. Gdy wyjrzeliśmy, aby przebyć kawał pustego
pola, znowu strzały w naszym kierunku,
Rtm. Pruszyński chce tu okopać się i czekać na
zrządzenie losu. Ja stoję na innym stanowisku, radzę iść dalej, może gdzie
znajdziemy lukę w pierścieniu, może spotkamy kogoś z ludzi, a ci wskażą nam
drogę do swoich. Mieliśmy rozkaz stawić się w Markowej, tam pewno już nie ma
Brygady ale trafimy na jej ślad, inaczej wystrzelają nas jak kaczki. Zdanie
moje popiera Witek Karśnicki i Abramowicz. Przekonujemy w końcu rotmistrza i
zaroślami, brzegiem rzeczki, czujnie i ostrożnie, rozglądając się i
przystając, wleczemy się w nieznane. W błotach nad rzeką natrafiliśmy
wreszcie na ludzi, same kobiety i dzieci ze spalonej wioski. Przestraszone i
wprost nieprzytomne ze strachu tulą drobne, płaczące dzieci, nędzny dobytek;
to wszystko, co zdołali ocalić.
O jakże przykrą jest ludzka nędza i cierpienia!
Gdy nas dojrzały z płaczem klękają, całują w ręce i
mokre, zabłocone buty.
- Panowie, kochani, uciekajcie stąd, wszędzie Niemcy
palą i rozstrzeliwują. Zaraz tu będą. Gdy was znajdą, pozabijają
wszystkich... i nas. Panowie kochani, zlitujcie się.
Tak proszą, jęcząc i płacząc.
Mnie początkowo wprost szał ogarnia, trzymam odwróconą
kolbę rewolweru i już - już chyba zdzielę babinę po łbie. Ale przychodzi
refleksja i opamiętanie, człowieczeństwo bierze górę nad zbydlęceniem. Toż
to swoi... chcą żyć... są biedni, nieświadomi. My żołnierze po to tu
jesteśmy, by ginąć, ale ci? W dodatku kobiety. Omal się nie rozpłakałem nad
tą polską nędzą i tragedią losów, co każą każdemu pokoleniu raz albo i
częściej zrywać się do boju, z rozpaczą w duszach bić się do upadłego, swoje
kości rozrzucać po pobojowiskach, rzadziej zwyciężać, a najczęściej ginąć z
honorem w nierównej walce.
Opuściliśmy to miejsce ludzkiego pohańbienia i
krzywdy. Przed nami z zarośli wyskakuje wiejski, może piętnastoletni
wyrostek Macha ku nam rękami i biegnie w naszą stronę krzycząc radośnie;
- Żołnierze polscy, kochani! Chodźcie, zaprowadzę was
do swoich. Tu nie ma żadnego Niemca, tam wasza kawaleria. Niedawno były w
wiosce czołgi, ale już pojechały. Kochani.
Głos mu drży z radości. My zrazu nieufni, podejrzliwi.
- A prawdę mówisz? - pyta Pruszyński.
- Na Chrystusa przysięgam! Ja Polak! - odpowiada
chłopiec.
Twarz ma otwartą, z oczu patrzy poczciwość i radość.
Idziemy za nim jeszcze z godzinę i szczęśliwie zatrzymujemy się na podwórzu
chłopskiej, oddalonej od wsi, zagrody. Chłopcu ściskamy rękę z
wdzięcznością, on zadowolony i szczęśliwy. Trzęsąca się staruszka wyniosła
nam z chaty bochenek chleba i kilka cebul. Nic więcej dać nie może, bo sama
nie ma. Trudno, tym nie nakarmię blisko osiemdziesięciu ludzi, ale
dzielimy się, jak możemy. Te odrobiny chleba spożywamy z nabożeństwem,
niczym hostię.
Przed nami, polem, z kilku oficerami i szeregowcami
przejeżdża gen. Kmicic-Skrzyński, a w dali widać wieżę kościoła i ruch
naszej kawalerii. Wieś ta nazywa się Hodyszewo. Gdy dowlekliśmy się,
zastaliśmy w niej strzelców konnych z Wołkowyska58
i od nich rotmistrz zasięgnął języka o naszych pułkach. Ponoć są niedaleko,
w lesie, w dole za wsią. Za wszelką cenę odsapnąć teraz, gdy nic nam nie
grozi i zebrać do kupy rozpierzchłe myśli. Usiedliśmy we trzech na zwalonym
dębie cmentarnym, na trawie ułożyli się nasi zmęczeni ludzie. Znalazło się
jeszcze kilka kawałków chleba z wieprzowym smalcem.
Za kościołem, w dole po kartoflach zmienionym na
stanowisko obserwacyjne artylerii, kpt. dywizjonu artylerii konnej Adam
Hejbowicz59
informuje nas, gdzie postój Brygady i pułku. Gdy tam stanęliśmy, zdziwieniu
nie było końca. Całujemy się i ściskamy, witają nas koledzy jak
zmartwychwstałych. Byli pewni żeśmy zginęli, więc wróżą nam teraz długie
życie i wyjście z wojny cało.
Rtm. Pruszynski poszedł zameldować się w pułku i
Brygadzie. Przyniósł nowe rozkazy, szwadron definitywnie obejmuję ja, a
Pruszynski z dotychczasowym adiutantem pułku rtm. Józefem Ostrowskim60
opuszczają oddziały z ważną misją. Przedrą się ze sztandarem pułku, by go
ukryć w Warszawie albo w innym bezpiecznym miejscu. Uścisnęliśmy się z
rotmistrzem, który niedługo, ze swym towarzyszem, niosąc na piersi pod
mundurem najdroższy dla nas Znak, zniknął w ciemnej nocy61.
Tabory szwadronu i plutonu Szylera są tu, ludzie w
nich wypoczęci i syci. Zostałem sam bez doświadczonych rad rotmistrza, z
dwoma oficerami i podchorążym. Szwadron przerzedzony, zmęczony, bez rowerów,
kilku rannych, z których jeden ma gorączkę i z zimna szczęka zębami. Jedynie
pluton taczanek trzyma się dobrze i posiada prawie cały stan, stracił
dotychczas tylko dwóch ludzi pod Osowcem. Szwadron musi ulec reorganizacji,
otrzymać uzupełnienia, rowery albo konie. O tych ostatnich wszyscy marzą.
Ale to zadanie na później, teraz grunt chłopców nakarmić i pozwolić
im wypocząć. Polecam więc rachmistrzowi szefowi, by przyrządził coś do
jedzenia. Decyduję się również, że gdy pułki ruszą, ludzi posadzę na wozy
taborów, które już rozkazuję odciążyć, zostawiając najmniej potrzebne
przedmioty. Na pierwszy plan idą motocykle.
Późno w noc rozkaz wymarszu, szwadron wyrusza w
składzie Kwatery Głównej BK. Chłopcy pakują się na wozy i ledwo pomieścić
się mogą. Szyler siada na jedną z taczanek swego plutonu, Karsnicki,
Abramowicz i szef Laskowski zajmują przykryty brezentem wóz z amunicją, a ja
dosiadam przydzielonego mi konia i staję przed szwadronem. Czekam bardzo
długo, zimno, nuda i spać się chce, że co chwila uderzam nosem w końską
szyję. Noc znowu ciemna, ani gwiazdy na niebie. Po długim czekaniu Kwatera
Główna Brygady rusza.
13 do 16 września 1939 roku
Generał Podhorski ze swą Brygadą maszeruje. Pochód
otwiera 2 szwadron szwoleżerski rtm. Chludzińskiego, jako straż przednia z
przydzielonym plutonem karabinów maszynowych pod dowództwem por. Olgierda
Staniszkisa62.
Za szwadronem Chludzińskiego, na czele kolumny głównej, 3 Pułk Szwoleżerów
Mazowieckich Kozietulskiego pod płk. Edwardem Milewskim63,
później dak, pułki ułańskie Brygady, szwadrony łączności i pionierów, a
wreszcie Kwatera Główna. Oddziały gen. Kmicica-Skrzyńskiego idą w pobliżu
nas. Mamy przebyć szosę Bielsk-Brześć nad Bugiem64,
a szosy w tej wojnie stanowią największe niebezpieczeństwo, bo obsadza je
nieprzyjaciel i to . bronią pancerną oraz oddziałami zmotoryzowanej
piechoty. Tak było dzisiaj rano, tak jest i teraz. Szepczą sztabowcy, że to
jakieś większe siły pancerne usiłują wedrzeć się na północne skrzydło
polskie i szybko opanować twierdzę Brześć z zapasami amunicji, żywności,
broni.
Zrazu za wsią Olszewo65,
położoną tuż przy szosie, zaparkowany był niemiecki dywizjon brcni
pancernej: czołgi, samochody pancerne i motocykle. Pluton szpicy
niespodziewanie natyka się na nieprzyjaciela. Pozostaje tylko zuchwałe
natarcie, toteż pluton wykonuje je pieszo, z granatami w łapach. Rozpoczęła
się walka, spieszają się szwadrony. Rusza 1 szwadron rtm Łaskiego66
i 4. por. Strickera, 3. rtm. Jerzego Krzyszkowskiego67
jest na szosie w odwodzie, ale niedaleko, prawie pod nosem nieprzyjaciela.
Podjeżdżają i działa 4. dak-u. Zamęt, krzyk, granie kulomiotów i dział,
niektóre czołgi już płoną. Armata przeciwpancerna Filipczuka z krechowiaków
i dwa plutony ckm Staniszkisa i ppor. Romana Migurskiego68,
razem dziewięć maszynek, są na lewo od artylerii. Staniszkis z sześciu
kaemami wysuwa się do przodu, aż do samej szosy. Maszynki jego aż grają,
lecz Niemcy dojrzeli je i kierują tu silny ogień. Połowa ludzi pada, por.
Staniszkis lekko kontuzjowany, tracąc dwa cekaemy wycofuje się. We wsi
walczy szwadron pierwszy, drugi, czwarty i pluton ckm Migurskiego. Z
samochodów i płonących czołgów wyskakują Niemcy, usiłują zwiać, trupami
ścielą pole. Bronią się zaciekle. Por. Stefan Różałowski,69
dakowiec, z działonem wjeżdża aż do wsi i strzela na wprost; poległ.
Zwycięstwo zda się, nasze. Tak jednak nie jest.
Niemcom z pomocą nadciągnęły posiłki i rozpoczęło się przeciwnatarcie.
Samochody naszej Brygady, pionierzy i ogromna kolumna taborów na otwartym
terenie. Ciemno wszędzie, jedynie z pola bitwy dochodzą okrzyki i nieustanna
palba karabinów oraz ryki dział.
Tatatata... grają maszynki. Bumm-bach, bum-bach...
ryczą działa. Tffiuu, tffiuu... przelatują pociski niby szum skrzydeł
cyranek ciągnących na wieczorny żer. Całe niebo czerwone od łun pożarów
płonącej wioski. Robi się widno, pociski bzykają wciąż. Stoję przed
szwadronem, każdej chwili gotowy. Niecierpliwię się.
- Czy tak do końca będziemy tu w odwodzie, czy
zażądają nas - zapytuję sam siebie.
Kpt. Meyer stoi spokojnie przy wozie i kurzy fajkę.
Słyszę głosy: „Pionierzy naprzód! Czołgi naprzód!"
Po dłuższej chwili i wielu wołaniach z lasu wynurzyły
się siwe konie pionierów. Ruszyły również dwie czy trzy tankietki, ale nie
wiem dlaczego niedługo powróciły. Robi się jeszcze widniej, nie mogę
wytrzymać dłużej. Krew kipi, a może to zwykła ciekawość, nie wiem. Dość, że
zabieram pierwszy pluton z dwoma erkaemami, na ochotnika dołącza się pchor.
Abramowicz i kpr. Burak, który od początku bitwy wprost dziurę w brzuchu
wiercił swymi namowami i prośbami. Szybko podążamy w stronę Olszewa. Widać
już płonącą wieś i na tle ognia cienie ludzi. Niemcy mocno biją, nasi
jeszcze bronią się rozpaczliwie. Walczy każdy, kto może utrzymać broń, nawet
dowódca plutonu łączności por. Zygmunt Pęcherzewski70
ze spieszonymi czterema ludźmi strzela z karabinów. Migurski ranny odłamkami
w czoło i krzyż.
Nie zszedł jednak z pola i bił się prawie godzinę, aż
osłabiony mocno wycofał się do tyłu, odprowadzony przez dwu szwoleżerów. Pod
pułkownikiem Milewskim padł koń, ulubiony wałach „Witeź", a drugi pocisk
przebił ramię dowódcy. On nie schodzi do tyłu, przykładem swym innych
zagrzewa, głuchy na prośby, by nie narażał się, nie lekceważył życia, które
pułkowi jest potrzebne. Dzielny to żołnierz i prawy człowiek, jeżeli
dotychczas miałem doń cześć i głęboki szacunek, to od dziś kochać go będę.
Poległ por. Jerzy Dziedzic71
z drugiego szwadronu, oficer młody, zdolny, może wschodząca sława pułku.
Por. Kazimierz Michelis72
chciał dopaść do niego, zabrać dokumenty i z palca ściągnąć ślubną obrączkę,
by kiedyś wręczyć żonie, lecz nie mógł, wrócił. Taki żar bucha od płonących
niemieckich samochodów. Biedny chłopak, tam w domu czeka młoda, niedawno
poślubiona żona, tęskni i modli się co dzień. Nie wie, że mąż leży w polu,
pod płonącą wioską i nie wiadomo czy grób kiedy znajdzie73.
Szczęście przerwane, zostały jej łzy i duma.
Dobiłem i ja z plutonem, Niemcy gdzieś z boku
skierowali niespodziewanie ogień, słyszę głuchy jęk i słowa: ,,Jezus,
Maria!" Nie widzę z początku kto to, ale już leci wieść, że kpr. Burak
ranny. Otrzymał ranę w pierś, żyje jeszcze, dwu przyjaciół odniosło go na
tyły.
Zastanawiałem się nieraz, dlaczego to każdemu Polakowi
w momencie zbliżającej się nagłej śmierci, zwłaszcza na polu bitwy,
wybiegają mimo woli na usta te dwa wyrazy: ,,Jezus-Ma-ria" i pojąć nie mogę.
Nie jest to wymysł literatów, ani poetów, piewców wojny. Dziś przekonałem
się o tym sam.
Walka staje się jeszcze bardziej rozpaczliwa, nie
podołamy, pada rozkaz cofania się. Dopadliśmy taborów, strat poza Burakiem
nie ma. Samochody i wozy ciężarowe cofają się w kierunku wsi Zalesię Wielkie
i Zawady. Panika ogarnia mózgi, twarze blade ze strachu, żołnierze czepiają
się przeładowanych wozów i samochodów, konie uciągnąć nie mogą, przystają.
Woźnice walą batami po łbie czepiających się. Z pola kłusem schodzą
szwadrony i ukrywają się za stodołami na wsi. Pociski sięgają aż tutaj,
artyleria nasza i wroga nie myśli przerwać ognia. Ktoś z oficerów, zdaje się
porucznik ze szwadronu łączności podbiega do mnie z krzykiem: „Poruczniku,
nie dajmy się wyrzynać, zatarasujemy drogę wozami, czołgi nie przejadą,
będziemy się bronili!" Jak to zatarasować drogę, kiedy dookoła otwarte pole,
a wreszcie niemieckie czołgi nie zbliżają się. Mam stracha i to dużego, ale
nie opuszcza mnie spokój i przeczucie, że śmierć jeszcze daleko. Jadę więc
na swoim głodnym konisku obok wozów ze szwoleżerami szwadronu i obserwuję
tylko co się dzieje. Przy pierwszej chałupie wioski, na skrzyżowaniu jej
dróg, stoi ranny w głowę przystojny porucznik, zupełnie mi nieznany. Grozi,
klnie, błaga, by opanować się, nie siać paniki, wziąć nerwy do kupy. Kieruje
pojedynczych żołnierzy na punkt zbiórki do swoich jednostek. Skierowałem
moich szwoleżerów dalej do wsi i pomagam temu porucznikowi wraz ze swymi
oficerami w zaprowadzeniu ładu74.
Powoli minął strach, ludzie widząc, że nieprzyjaciel
jeszcze daleko i nie kwapi się do pościgu, opamiętali się i nawet odzyskują
humor. Wyraźnie widać, że wstydzą się swojej chwilowej słabości. Nigdzie
tylko nie widzę Babacza z kuchnią i częścią taboru, a to mnie martwi.
Dostrzegłem natomiast woźnicę wozu prowiantowego, szwoleżera Klaszyńskiego,
który melduje, że z lasku wyskoczyła grupa Niemców, strzelali, on ledwo
zwiał, nie zdążył nawet wystrzelić choć karabin ma. W oczach lęk.
- No, ale wóz, co z wozem, gadaj zaraz.
- Wóz z prowiantem zabrali Niemcy i zaraz pojechali.
Nie wiem, czy łże, czy prawdę mówi. Znam go od
dziecka, pochodzi z mojej rodzinnej Przerośli, łobuz, ale dobry chłopak.
Informuje mnie również, że reszta ludzi z plutonu Babacza jest w lesie za
wsią.
Za stodołami, na wozach pełno rannych i coraz więcej
ich napływa.
Polegli zostali w polu, nie pogrzebani. Lekarze i
sanitariusze wszystkich pułków mają pełne ręce roboty. Punkt opatrunkowy
mieści się za stodołami wsi, tam słychać jęki i krzyki. Nasz doktor Czesiek
Gerula bez płaszcza, w mundurze tylko, z zakasanymi rękawami, okrwawiony jak
rzeźnik, wprost dwoi się i troi. Zapytałem o Buraka. Źle, rana śmiertelna,
niedługo umrze. Poszliśmy do wozu, gdzie leży.
- Jak tam Burak, kiedy wstaniecie? - pytam wesoło,
poznał mnie.
- Ja nie wstanę, umrę, ale to nic, to za Polskę -
odpowiada cichutko.
Żal mi go bardzo, łobuz, zawadiaka, pyskacz, ale
dzielny i odważny żołnierz. I te jego słowa... Dumny, że umiera za Polskę,
on kapral szwoleżerów. Ja też jestem dumny, że byłem dowódcą takiego
żołnierza.
Reszty swego szwadronu jakoś nie widzę. Co, do licha!
Na wzgórzu, niedaleko, jakieś działo wciąż strzela. Poszedłem tam i zastałem
Józka Rylskiego. Porozmawialiśmy chwileczkę tylko, bo czasu nie ma, trzeba
szukać swoich. W lasku, trzysta metrów od wioski, znalazłem koniowodnych
trzeciego szwadronu z wachm. pchor. Kacprem Rogowskim75.
Wypożyczyłem konia po którymś z poległych i pojechałem na poszukiwania
szwadronu. Na skrzyżowaniu drogi do Hodyszewa gen. Podhorski rozkazał bym
zawiadomił wszystkie oddziały jakie spotkam, że mają niezwłocznie grupować
się we wsi. Dojechałem wreszcie do lasu, wszędzie pełno wojska.
Powtarzam rozkaz gen. Podhorskiego, znalazłem mój szwadron oprócz plutonu
Szylera, który czeka we wsi. Dwu ludzi brak, gdzie są, nie wie ani
wachmistrz szef, ani nikt z podoficerów. Szwadronowi kazałem ruszać do wsi,
a sam pędzę do dowództwa Brygady po rozkazy. Mamy udać się do wsi Hodyszewo
i tam czekać. U Szylera na podwórzu zamożnej zagrody łyknąłem kubek mleka, a
gospodarz poczęstował machorką, która smakowała niczym „egipski".
W domu tym kilka dziewcząt, córek gospodarza, dwie w
mundurkach uczniowskich, Karśnicki i Abramowicz, kawalerowie, chcieliby
jeszcze zostać, ale nie czas na amory, nie czas i nie miejsce. Po przeciwnej
stronie drogi, w chacie konają ranni koledzy.
Ruszamy, przed nami jadą szwadrony. Mijamy baterie 4
dak-u. Kpt. Tadeusz Anders76
grozi rozstrzelaniem jakiemuś Żydkowi, przebranemu w cywilne szmaty. Żydek
drży i tłumaczy się, że on tylko tak, na chwilę, że byli Niemcy, że on już
zaraz włoży mundur. Droga poorana kołami, głębokie koleiny. Stanęliśmy
wreszcie na podwórzu jakiegoś obejścia, by za chwilę wyruszyć do lasu
leżącego po przeciwnej stronie Hodyszewa, w dole za kościołem. Ściągnąłem
buty i położyłem się spać.
O godzinie 17.00 odprawa dowódców pułków i oficerów
Brygady, w lesie na polanie. Powoli ściągają oficerowie, są też generałowie
Młot-Fijałkowski i Podhorski. Miny wszystkich ponure, jesteśmy w pułapce,
otoczeni. Siły nieprzyjacielskie znaczne, wiele broni pancernej. Trudno
znaleźć wyjście z tej, tak tragicznej sytuacji, każdy zakręt kryje wielkie
niebezpieczeństwo. Gen. Młot-Fijałkowski dowództwo nad całością, a więc i
ocalałymi jednostkami łomżyńskiej dywizji piechoty oddaje w ręce gen.
Podhorskiego.
Zostajemy tu na noc, rozpoznanie zbada ruchy
niemieckie, wówczas spróbujemy się wydostać z okrążenia. Odprawa skończona,
rozmawiam z oficerami pułku. Straty są duże, z oficerów polegli: por.
Dziedzic, por. Leon Malarewicz77,
ppor. Tadeusz Białostocki78
z drugiego szwadronu. Pierwszy szwadron stracił ppor. Kazimierza
Berezowskiego79
i wachm. pchor. Erazma Głuskiego80.
Kupa zaginionych: rtm. Chludziński, por. Stricker, ppor. Żaryn, ppor.
Gilewicz i ppor. Marian Dziewanowski81.
Największe straty w drugim szwadronie. A ilu poległo szwoleżerów? Jaki jest
los zaginionych? A może szczęśliwie przedarli się przez pierścień i
tułają po lasach? To byłoby najlepsze.
Ktoś z oficerów opowiada jak Leon Malarewicz z brawurą
kawaleryjską nacierał na czołgi niemieckie. Padł. A przypominam jak rok temu
na manewrach, na mojej kwaterze w Białobrzegach Cyganka wróżyła mu śmierć.
Śmiał się on i śmieliśmy się my wszyscy. Ona klapnęła językiem i ot, wróżba
sprawdziła się.
Najwięcej żal mi go, Chludzińskiego i Żaryna. Zżyłem
się bowiem z nimi. Leon - kolega mój szkolny, Chludziński towarzysz łowów
myśliwskich. Żaryn - serdeczny chłop, z tylu rzeczy zwierzaliśmy się
wzajemnie. Gdzie są dzisiaj dwaj ostatni. A Leon - poległ w chwale. Co
powiem kiedyś jego żonie? Przez kilkanaście lat kochali się i pobrali
dopiero niedawno, byli zadowoleni i szczęśliwi, Los chciał inaczej, przerwał
to.
- Śpij Leonku, oficerze mężny, coś życie oddał Polsce
w ofierze, a wiatr wiejący od jezior i puszcz rodzinnej Suwalszczyzny niech
ci przynosi wieści od żony i szepty o Ojczyźnie kochanej.
Dzień ma się ku schyłkowi, niebo szarzeje i deszcz
mżyć zaczyna. Noc nadchodzi, deszcz już nie pada, a leje. Skurczeni
oficerowie i ich żołnierze stoją pod drzewami, a troska znaczy czoła. W
największym aucie siedzi gen. Podhorski, pułkownicy Milewski i Kazimierz
Plisowski82,
ppłk Karol Anders83.
Przygnębieni o czymś myślą. Z Szylerem wleźliśmy podtaczankę, a nasi ludzie
skryli się, gdzie kto może. Konie tylko brzęczą uprzężą, strząsają strugi
wody.
,,Podporucznik Liszewski do pana generała" - rozlega
się głos z ciemności.
Spieszę natychmiast, bo to rozkaz. Kolarze nasi w sile
sześćdziesięciu pięciu ludzi z ppor. Karśnickim i pchor. Abramowiczem mają
ruszyć w kierunku na Białystok, a później do Puszczy Białowieskiej, gdzie
połączą się z nami. Z drogi Karśnicki prześle meldunek Ja z ośmioma ludźmi,
pieszo, mam ruszyć w stronę Brańska, by zbadać co robi, w jakiej sile i
dokąd ciągnie nieprzyjaciel. Pluton Szylera zostaje, jest potrzebny tu, nic
dziwnego, to przecież aż cztery cekaemy. Karśnicki wkrótce odmaszerował.
- Szczęśliwej drogi, Witek, z Bogiem!
- Czołem, bądź zdrów. Do widzenia w Białowieży!
Ścisnęliśmy mocno dłonie. Biorę swoich, erkaem i jak
najwięcej amunicji i idę przed siebie w noc i ciemność. Za mną ośmiu
towarzyszy. Droga piekielnie rozmokła od deszczu, potykamy się co chwila.
Nastawiam kołnierz, bo deszcz leje wciąż. Płaszcz i tak cały już mokry,
czuję dotkliwy chłód we wszystkich członkach ciała. Po drodze plebania
hodyszewska, na jej podwórzu kilku szwoleżerów z końmi, to Stanisław
Ślebocki84
przyjechał po paszę. Wszedłem z ludźmi na plebanię od strony kuchni, by choć
czymkolwiek nasycić żołądek. Gospodyni odmawia, mówi że niczego nie ma, że
ksiądz proboszcz śpi. Żądam stanowczo, zgotowała więc żur, ogromne świństwo,
ale jest ciepły i smakuje doskonale, a moi chłopcy tak jedzą ostrożnie, by
ani kropla nie spadła z łyżki na stół. Na wiązce rzuconej na podłogę słomy
leży ranny ogniomistrz artylerii i nie wiadomo, czy noc przetrzyma. Nie chce
się wyłazić z ciepłej kuchni, ale trzeba, rozkaz mocniejszy. Noc jeszcze
ciemniejsza, tylko deszcz trochę jakby mniejszy. Wyciągam pistolet z pochwy
i trzymając go w kieszeni, z palcem na spuście posuwam się przed siebie.
Chłopcy trzymają broń w ręku, stąpamy cichutko, ostrożnie, nie jak ludzie, a
jak duchy. Psy gdzieś szczekają. Po cichu otwieram furtkę na podwórzu we
wsi, podchodzę do okna oświetlonego skromną lampką, zaglądam do wnętrza
chaty. Spokojnie, przy ścianie na ławie siedzi cała rodzina, a młody
chłopak, syn chyba, czyta gazetę. Zapukałem w okno, wewnątrz poruszenie,
zgasło światło, trwożliwe głosy pytają: kto to? Swoi, Polacy - odpowiadam i
włazimy wszyscy do chałupy. Pytam o dalszą drogę i o Niemców. Byli we wsi,
ale przed kilku godzinami. Syn gospodarza zgadza się chętnie na
przewcjdnika, mówi, że zaprowadzi mnie lasami w stronę Brańska.
Szliśmy jeszcze kilka godzin, aż wreszcie dotarliśmy
do lasu przy szosie Brańsk-Bielsk-Kamień Litewski-Brześć. W sam czas,
bo wkrótce świtać zaczyna i niebo na wschodzie czerwienieje, początkowo
tylko ptaki zakłócały ciszę, lecz za chwilę usłyszeliśmy daleko jakby
głuszony warkot motorów. Wytężam słuch i wzrok, chłopcy, by lepiej było
słychać, przykładają uszy do ziemi. Warkot rośnie i zbliża się coraz
bardziej. Serce puka rnocno, prawie wali, zamarliśmy w bezruchu. Szosą, tuż
naprzeciwko, w pobliżu nas przeciągają kolumny pancerne. Na przodzie i po
bokach motocykle, później czołgi... czołgi... czołgi... i samochody pancerne
z piechotą, a widzę nawet kawalerzystów, którzy z końmi osiodłanymi,
trzymając je przy pyskach, też jadą samochodami.
Co za dziwna kawaleria? Z początku próbowałem to
wszystko liczyć, lecz z emocji i nadmiaru wrażeń szybko straciłem rachunek.
Suną dość szybko, tylko motocykle niekiedy przystają i legitymują ludność
cywilną, która wraca do domu z tułaczki. Młodym mężczyznom każą zdejmować
marynarki i oglądają bieliznę. Domyślam się, że szukają pieczęci wojskowych
na koszulach, by w ten sposób odszukać przebranych polskich żołnierzy.
Trzech takich zatrzymali. Przyrośnięci do ziemi obserwujemy dalej i czuję
wprost fizycznie, jak ze strachu stają mi dęba włosy pod hełmem. Dziwne,
dotychczas kiedy strzelano do mnie, kiedy w każdej chwili groziła śmierć,
żadnego strachu nie odczuwałem, a dziś po prostu mam pietra. Może to ta
znikomość naszych sił, a ogrom nieprzyjaciela to sprawia, może myśl o
beznadziejnej walce i śmierci, bo przecież na Boga, nie poddamy się żywcem,
by mnie i moich ludzi tu samotnych rozstrzelano. Nikt nawet nie dowiedziałby
się jak zginęliśmy. Przecież wystarczy, by patrol zaplątał się głębiej w
las, tylko sto metrów - odkryją nas, walka i koniec.
Dopiero koło godziny dziesiątej zniknęły nam z oczu
ostatnie grupy niemieckie. Jaka ulga, co za radość! Wracamy tą samą drogą.
Ten dobry, kochany cywil, nasz przewodnik odszedł, skoro tylko nas tu
przyprowadził i nie pamiętam nawet jego nazwiska. Po drodze wypytuję
napotkaną ludność, są to przeważnie mieszkańcy Łomżyńskiego, uciekli w
czasie bojów nad Narwią, teraz wojna przesuwa się, wracają więc do swoich
zagród. Wszyscy twierdzą, że Niemcy spieszą do Brześcia nad Bugiem.
Po kilku godzinach marszu, o godzinie 14.00
przybyliśmy znowu na plebanię hodyszewską, by chwileczkę odsapnąć i
doprowadzić swój wygląd do porządku. Jest tu i pluton pionierów z por.
Iwanowskim. Szwoleżerowie moi od razu biorą się do gotowania gęsi, którą po
drodze zdobyli, a pionierzy pieką chleb i obiecują nam jeden bochenek.
Na plebani siedmiu księży i dwu kleryków z Łomży. Jest
wśród nich i kapelan 2 pułku ułanów, już ,,w cywilu". Na moje zdziwione
pytanie odpowiada, że dowódca pułku zwolnił go, kazał się ukryć. Wszyscy
księża śpią na podłodze, bo łóżek ani żadnych mebli na plebanii nie ma,
proboszcz sprzęty wywiózł na przechowanie w lesie. Opowiada jeden z księży,
że rano jeździł do Olszewa. Leży tam dużo trupów polskich i niemieckich.
Widział zwłoki kilkunastu polskich oficerów, złożone pod jedną z chałup.
Ludność gdy wróci z rozsypki po lesie, ma wziąć się do grzebania. Ksiądz
przyrzeka mi również, że postara się oficerów pochować w oddzielnej mogile i
znalezione dokumenty przechować.
W kościele hodyszewskim jest Cudowny Obraz Matki
Boskiej, tak informuje mnie proboszcz. Poszedłem tam, choć nie należę do
pobożnych, by pomodlić się chwilkę i poprosić Ją o opiekę nad Polską i nad
mymi ukpchanymi, którzy zostali w miejscu już niewątpliwie zajętym przez
najeźdźców.
O godzinie 15.30 zameldowałem się gen. Podhorskiemu,
raportując szczegółowo, co widziałem i zwróciłem jedną z niewielu map
operacyjnych, którą wczoraj mi wręczono. Dobrze, generał zadowolony. Klnie
tylko, że Karśnicki nie przesłał jeszcze żadnego meldunku. Dziś ruszamy
dalej, za Narew, poprowadzi przewodnik, któremu nieobca żadna ścieżka w
lesie. Pan generał widząc moje zmęczenie, oddaje mi swoje auto i przydziela
do dowództwa Brygady. Choć jestem tak wyczerpany, że po prostu osuwam się z
nóg, proszę o przydział do pułku, chcę być ze swoimi.
Szwadronu mego (kolarzy) już wreszcie nie ma. Sporo
poległo, większość odeszła z Karśnickim, a Szyler odchodzi do swego pułku;
pozostałych szwoleżerów wchłoną pułki. Otrzymałem zezwolenie i z wielką
radością melduję się u płk. Milewskiego. Ten przydzielił mnie do szwadronu
rtm. Łaskiego jako jego zastępcę i dowódcę plutonu. Trudno wypowiedzieć z
jaką radością przyjąłem ten przydział. Zawsze co koń to koń, a w dodatku
pierwszy też coś znaczy. Po Łaskim jestem jedynym oficerem w szwadronie, a
plutonami dowodzą: pchor. Władysław Lewandowski85
i czasowo wachm. Wawrzyniec Baranowski86,
szefem jest st. wachm. Ignacy Wajs87.
Jest jeszcze jeden podchorąży, młody ze służby czynnej, niedawno ukończył
szkołę - Czesław Jakubowski88
i ten dowodzi sekcją w pierwszym plutonie. Konia wziąłem po poległym ppor.
Kazimierzu Berezo-, wskim89.
Pozostałych szwoleżerów ze szwadronu kolarzy, a znalazło się ich więcej, bo
jak z ich opowieści wynika, ppor. Karśnicki po kilku kilometrach marszu
ludzi swoich rozpuścił, każąc im samodzielnie działać, zgłosiłem do
szwadronów konnych. Nie wiem, czy im wierzyć, dość że tych kilkunastu ludzi
znalazło się z nami w oddziale. Niektórych przyjęto do 1 pułku ułanów.
W sztabie Brygady, w pułkach i szwadronach pali się
wszystkie akta, aby nie dostały się w ręce nieprzyjaciela. Sprzęt radiowy i
łącznościowy niszczy się; likwidacji ulega część taborów i nawet płoną
własne samochody ciężarowe. Będziemy próbowali przerwać się, chodzi więc o
jak najdalej posunięte odciążenie. Do motorów brak benzyny, tej, którą
dysponuje Brygada na długo nie starczy, dlatego właśnie płoną samochody.
Tylko żadnego ładunku, broń Boże, nikt zgubić nie może, one są największym
dla żołnierza skarbem, zwłaszcza w takiej sytuacji. Wywiera to niemiłe,
nawet bolesne wrażenie. I nie wiem dlaczego ten obraz kojarzy mi się ze
sceną sprzed ponad stu laty, kiedy w pewną noc zimową Napoleon nad Berezyną
palił swe chwałą okryte sztandary.
W grupie rannych, na noszach leży z obwiązaną głową
ppor. Migurski. Gdy przechodzę, skinieniem ręki zatrzymuje mnie i pyta, co
słychać. Ma gorączkę i czuje się słabo.
Tu również w lesie za Hodyszewem nastąpiły pewne
przeorganizowania. Gen. Podhorski objął dowództwo Dywizji Kawalerii, która
składa się z dwóch brygad i grup piechoty. Płk Milewski objął jedną z
brygad, a dowódca 2 Pułku Ułanów Grochowskich płk Plisowski drugą. W skład
brygady płk. Milewskiego wchodzą jednostki: 3 pułk szwoleżerów, 3 pułk
strzelców konnych z Wołkowyska.
Z nastaniem nocy wymarsz, dowódca Dywizji Kawalerii na
koniu, zrezygnował z jazdy samochodem. Na czele pułku nowy jego dowódca mjr
Edward Witkowski90,
dotychczasowy zastępca. Szwadronem dowodzę ja, bo ranny rtm. Łaski czuje się
kiepsko i jedzie na wózku zrobionym z radiostacji, z której wyrzucono
aparaty.
Na koniu czuję się świetnie, jak nowo narodzony, nawet
zmęczenie prawie znikło. Teraz wiem, żem kawalerzysta, czuję się tak, mimo
iż z rozwiązaniem szwadronu kolarzy utraciłem jego dowództwo. Koń to grunt,
żywa żywioła, jak mówią poczciwie wileńczuki. To nie to, co ten za...ny
rower. Zresztą rowerów nigdy nie lubiłem i zawsze kląłem tego, co taki
sprzęt wymyślił. Przejeżdżający por. Tadek Krzyszkowski91,
gdy mnie zobaczył, wrzeszczy: „To rozumiem, właściwy człowiek na
właściwym miejscu".
Jedziemy kłusem wąskimi ścieżkami, niedaleko za gen.
Pod-horskim i dowódcą nowej Brygady płk. Milewskim. Ciągle trzeba schylać
łeb, bo gałęzie drzew sieką po oczach i twarzy. Noc dość jasna, jak na
złość, bo dzisiaj wolelibyśmy ciemną. Po drogach i ścieżkach pełno
porozrzucanego sprzętu: wozy, koła, skrzynki, hełmy i wiele innych rzeczy.
Kilka rannych i zestra-chanych koni kawaleryjskich biega po polu, rży i
kwiczy. Przejeżdżamy przez wioski tonące w sadach i pachnące jabłkami,
brniemy przez jakąś rzeczkę, wciąż kłusem. Koniska ciężko dyszą, chciałoby
się odpocząć. Ale nie ma rady, prędzej trzeba przebyć zagrożone miejsca.
Marsz tak wielkiej jednostki odbywa się zupełnie cicho, ale ile emocji? Mój
Boże! Jedziemy, wszystkich oczy biegają z krzaczka na krzaczek, z pagórka na
pagórek, pilnie śledząc czy nie czai się nieprzyjaciel. Nikt nie pisknie,
tak cicho i tylko kopyta końskie klap... klap... głucho biją o murawę. To
jak marsz Komendanta Piłsudskiego pod Uliną w 1915 roku. Łąki mokre od rosy,
wieje czerstwy wietrzyk, z powiek uleciały resztki snu. Niemców nie
widać, tu i ówdzie tylko puste stanowiska po nich.
Powoli bledną gwiazdy i świtać zaczyna, widać wstęgę
Narwi i jej podmokłe brzegi. Stanęliśmy w pobliżu Zabłudowa koło małej
stacyjki. Na rzece most. Przeprowadzenie wszystkich oddziałów, nawet, z
niewielkimi taborami zajęłoby sporo czasu. Rozpoczęliśmy więc przeprawę,
szwadron nasz ją osłania. Bród płytki, lecz dno miękkie, dlatego artyleria
grzęźnie i pionierzy muszą pomagać. Przeprawiliśmy się dość szybko, my jako
ostatni. Narew poza nami.
W południe stanęliśmy we wsi, na rozległej równinie
otoczonej lasami i dalej małymi pagórkami. W wiosce zakwaterował się cały
pułk, tabory i Kwatera Główna Brygady. Trudności są z pomieszczeniem koni
pod dachem, a czynić tak trzeba, bo niemieckie samoloty latają nisko nad
okolicą. Należy również pomyśleć o sobie, coś zjeść, umyć się i trochę
odpocząć. Rtm. Łaski chory jeszcze, zajął wygodniejszą kwaterę, my z pchor.
Lewandowskim wleźliśmy do domu sołtysa, Białorusina, ale widać porządnego
człowieka. Jego żona, nie pytając nawet nas, bierze się do smażenia
jajecznicy i gotowania kawy. Nie możemy spokojnie zjeść tych darów, bo nagle
słyszymy strzały karabinowe tuż za stodołami wioski. Z bronią i łopatkami
wybiegliśmy przed chatę, na brzeg wioski wraz ze swymi ludźmi; rtm. Łaski
tak samo. Ale strzały ucichły, niewielki oddziałek niemiecki, który odważnie
podkradł się do wsi, przepędzono.
Usiedliśmy z rotmistrzem na ławkę pod jego kwaterą,
czekając na gotujący się w szwadronie kapuśniak z baraniną, Łaski czuje się
lepiej, niedługo już dosiądzie konia, choć nogą powłóczy jeszcze. Mamy
jednego oficera więcej, a jest nim podporucznik z 3 pułku strzelców konnych
Ludwik Szulc-Holnicki92.
Gdzieś niedaleko rozbito czy rozproszono szwadron z tego pułku, Holnicki
zgubił się i dowodzić będzie plutonem w naszym szwadronie do czasu spotkania
swoich.
Rano wyruszamy dalej, teraz możemy spać aż do rana, jeśli Niemcy nie
zbudzą wcześniej. Leżymy we trzech w pustej chałupie, bo jej właściciel z
całym dobytkiem uciekł do lasu.
17 września 1939 roku
Przez dłuższy czas droga prowadzi lasem, wreszcie las
rzednie, ginie, przed nami pola, szosa Za szosą znów pola poprzedzielane
płotami i drutem, a dalej las. Rtm Łaski dowodzi dywizjonem, na mnie więc
przypadło dowództwo szwadronu. Otwarte pola i szosę musimy przebyć szybko,
bo po bokach słychać strzały, a daleko w lewo stoją jakby niemieckie czołgi.
Łaski komenderuje:
- W szwadronach linii plutonów kłusem, marsz!
Rozwijam szwadron i kłusem mijamy szosę. Na tej szosie
szpica łapie niemiecki motocykl wraz z grubym Niemcem93.
Drugi motocykl zwiał. Za szosą zwalniamy i przechodzimy w stępa. W folwarku,
w pobliżu lasu, zatrzymujemy się i czekamy na pułk. Nadciągnęły wkrótce
wszystkie jednostki z gen. Podhorskim. Ludność folwarczna informuje, że
niedawno w stronę lasu przeciągnęły tabory niemieckie i kompanie piechoty. W
dalszym marszu szwadron pierwszy stanowi straż przednią kolumny, posuwamy
się w stronę miasteczka Michałowo, spieszony pluton szpicy z erkaemem
prowadzi Holnicki, ja konno jestem za nim.
Z gajówki wyciągnąłem przewodnika, młodego chłopca i
sadzam go na konia. Matka płacze, mówi, że męża przed chwilą wzięli Niemcy,
a my bierzemy syna. Nie ma na to rady, prawo wojny jest silniejsze od łez
matki. W dodatku chłopiec zadowolony, uśmiecha się mu przygoda i stara się
matkę uspokoić. Jedzie ze mną na przodzie szpicy, ze szperaczami. Pistolet
trzymam w łapie, często zerkam na mapę i w las, i tak posuwamy się. Jest
cisza, las szumi poważnie, dzięcioły kują spokojnie. Nagle tatata... ta.
ta... tatata... Gwizdy pocisków, które przelatują nad głowami lub padają
koło nas. Rozglądam się ale nic nie widzę, Holnicki stoi spokojnie na środku
drogi i też nic dojrzeć nie może. Pociski bzykają, koń mój z głośnym jękiem
wali się na ziemię grzebiąc kopytami. Wyciągam nogę ze strzemion, nie
widzę również przewodnika, który zwiał nam wraz z koniem. Dojrzałem
za to wreszcie Niemców ukrytych za zakrętem drogi z karabinem
maszynowym. Ryczę w kierunku Holnickiego: ,,Niemcy za zakrętem drogi,
skierować tam ogień''!
Rozpoczyna się strzelanina, mamy rannych, jednego
pacnęło po nodze, drugi otrzymał ranę w brzuch i leży cały żółty, wzywa
pomocy. Hoinicki nawet nie kładzie się, przyklęknął z boku i obserwuje, a ja
leżę, ukryty za grzbietem padłego konia. Posunąć się do przodu nie sposób,
zajść z boku również, bo droga zostanie odsłonięta. Lecz podciągnął Łaski z
resztą szwadronu i Niemcy zamilkli wycofując się pośpiesznie. Ze szwadronem
skręcamy w bok na wąską, leśną ścieżkę. Taki rozkaz, ale nigdzie nie widzę
koniowodnych szpicy. Poszedłem więc w las sam jeden, by ich odszukać. Idę,
cisza, nigdzie charakterystycznego chrzęstu rzędów końskich. Stanąłem na
polanie i wrzeszczę: ,,Koniowodni, koniowodni do mnie!" Bez skutku, zamiast
koni strzały do mnie, zdaje się, że z pistoletu maszynowego. Upadłem na
ziemię błyskawicznie, pociski padają przede mną albo za mną, w mech i
piasek, który lekko się kurzy. Myślałem, że umilkną, a ja spokojnie pójdę
dalej. Nagle krzyk: ,,Hande hoch" i znów seria strzałów. No, teraz już po
mnie. Widzę pięć niemieckich mundurów odległych nie więcej jak pięćdziesiąt
metrów ode mnie. Czuję, żenię wyjdę z życiem, ale ostrzeliwuję się z visa
zza starych drzew. Odnosi to ten skutek, że Niemcy chwilowo zwalniają tempo
pościgu, a ja klucząc jak przestraszony zając wieję. Co tu strugać bohatera,
gdy ja jeden, a ich pięciu i to z pistoletem maszynowym. Gdybym miał choć
karabin! Nie wiem, nie ręczę, ale zdaje się mi, że jednego z nich
przetrąciłem, bo słyszałem jakby jęk i tylko trzech moich prześladowców
pędzi za mną. Oddycham z trudem i ledwo dowlokłem się do swoich. Lewandowski
kuleje, bo strącona gałąź uderzyła go w nogę, gdy szedł po karabin maszynowy
pozostawiony na drodze. Zginął jeden szwoleżer zabity w lesie. Strzelanina
trwa, na skraju lasu ranni jęczą i proszą, by ich zabrać, by nie zostawiać
na pastwę Niemców. Dr Gerula na nic nie zważając, spokojnie ich opatruje, a
nasz woźnica szwadronowy, oferma i „kaleka", popychadło szwadronu, wśród
ustawicznych pocisków ładuje rannych kolegów na wozy. Odważny i dzielny,
jeśli kiedyś będą odznaczenia, zasłużył w zupełności na Krzyż Walecznych.
Sprawdza się jeszcze raz powiedzenie o mylności pozorów. By złapać choć
odrobinę tchu, przystanąłem chwilkę za krzakiem. Z boku do Cześka Geruli
podskoczyło kilku Niemców i jakiś oficer z pistoletem. Czesiek ani spojrzy,
opatruje rannych dalej. Niemiec wskazał palcem na przepaskę lekarską Geruli,
zabrał torbę oficerską i pobiegł dalej. A mnie krew zalewa z wściekłości, że
nie mogę wymierzyć mu w łeb, choć taki dobry cel. Nie mogę, bo szwab
zastrzeli doktora. Szwadron poszedł dalej, zgubiłem go z oczu. Biegnę prosto
po roli, nogi grzęzną w wilgotnej ziemi, nie dam rady iść dalej. Dostrzegłem
wyjeżdżających naszą taczanką z lasu, wpakowałem się na nią. Taczanką skacze
po nierównej roli, celowniczy gęsto kropi po wyłaniających się z lasu
Niemcach. Dalej z boku pieszo idzie po roli dowódca Dywizji Kawalerii gen.
Podhorski, tylko z kilku ludźmi. Chyba Niemcy nie wiedzą kto to, bo rzadko
strzelają w tamtą stronę. Generał zmierza w stronę folwarku, tam też widzę
dużo naszych żołnierzy grupujących się w oddziały. Przy lesie artylerzyści
nie mogą uporać się z zarytym głęboko w piasek działem i mając przed sobą
Niemców, odrzynają postronki, konno pędzą też w stronę folwarku. Każę ogień
skierować w tył za generała, by Niemcom zagrodzić drogę. Tak dojechaliśmy na
dziedziniec folwarku.
Tam pełno koni i ludzi. Rozglądam się i szukam swoich
oraz wolnego wierzchowca. Jest przy studni i to koń z własnego pułku.
Zacząłem zbierać szwoleżerów odłączonych od swych szwadronów, tak
zgrupowałem przeszło pięćdziesięciu w tym kilku z pierwszego szwadronu.
Gdzie Łaski nie mogą mi objaśnić. Płk Milewski rozkazuje posuwać się za rtm.
Adamem Malewskim94,
który objął drugi szwadron po zaginionym Chludzińskim. Suniemy przez
wzgórza, spod nóg wyskakują zające i zmykają w las. Myślami gonię daleko,
gdzie Zochna moja i synek maleńki; myślę też o braciach walczących gdzieś na
rozległych polach kraju, tak samo jak i ja. Na ustach cisną się słowa
wiersza, ale autora ani rusz przypomnieć nie mogę95.
Przechodzi śmierć - pieśń Przeznaczenia się
żarzy -
prędko zapomnij mnie. Nic więcej!
W tych czarnych sukniach jest ci do twarzy,
noś je przez sześć miesięcy...
Nie przychodź w deszczu łez gorących
róże mi ofiarować...
Pamiętaj. Róże dla żyjących
i wszystko dla nich zachowaj!
Ty mnie nie żałuj, choć spać będę
bez kołysanki cichej -
Z mego ciała uczynię grzędę
pod polnych ziół kielichy.
Lecz w jakiś wieczór, jesienią wonny
lub łzami omotany,
Jeśli dla swojej twarzy Madonny
zapragniesz barw czerpanych
z tego powietrza, pełnego melancholii,
którą tak lubiłaś -
wówczas zapomnij,
że mnie zapomnisz na chwilę.
Dalibóg! Nie wiem dlaczego jadąc tym wzgórzem znowu do
lasu, z walki i chyba znów w walkę, deklamuję sobie ten aczkolwiek piękny,
ale smutny wiersz. Umierać nie chcę, ale gdyby los zrządził i zostawił mnie
gdzieś w polu, chciałbym, by Zośka moja jednak pamiętała o mnie.
Oj wojenko, wojenko... jakże ty inaczej wyglądasz, gdy
żołnierz w triumfalnym pochodzie wciąż idzie naprzód, a w świątyniach
Ojczyzny biją dzwony kościelne. A tu ni śpiewki wesołej, co rozgrzewa serca,
ni myśli beztroskiej. Bo jakże śpiewać? Usłyszy śpiewkę wróg, i jak
najwięcej ognia zgromadzi, by nas zniszczyć. Błąkamy się dlatego po lasach,
odgryzając się, gdzie popadnie i wierzymy, że i dla nas nadejdą piękne dni
chwały.
Tak dumając nawet nie zauważyłem jak żeśmy przejechali
pola, lasek i wjechali do wsi Topolany. Wieś ta duża, czysta, brukowana no i
polska, nikogo w niej z mniejszości. W dali widoczna wieża kościelna
w Michałowie. Pełno ludzi na drodze wsi, stoją grupkami i z sympatią patrzą,
wszyscy odświętnie ubrani. Okazuje się, że jest niedziela, bo tam w polu
nikt dni nie liczy, zapominając o tym w ciągłych marszach i walkach, o
głodzie. Topolany są gościnne, dzielą się z żołnierzami czym mogą, chlebem,
masłem, serami, miodem, papierosami, a przede wszystkim - co najmilsze,
dobrym i szczerym sercem. Niektórzy mieszkańcy nawet wtykają szwoleżerom
wódkę, by popili na ochotę i rozgrzali się w chłód i słotę. Wszyscy
współczują nam i błogosławią, kobiety płaczą wspominając swoich synów i
mężów. Chcielibyśmy tu zostać na chwilę, wypocząć, ale rozkaz pędzi dalej.
Łapią tylko żołnierze dary, jedzą, a resztę pakują do kieszeni na później. I
ja mam pełne ręce jadła oraz owoców, a nawet paczkę papierosów. Podkowy
kopyt uderzają nierówno o bruk wioski, wierzchowce parskają raźno, szwoleżer
Fiedorowicz nuci piosenkę o ułanie i dziewczynie, co go żegna za sadem wsi,
a Jarząbski basem mu wtóruje. Szwoleżerowie prostują się w siodłach,
poprawiają fałdy mundurów i klepią po szyjach konie. Jest tak raźno i
wesoło, że grzechem byłoby myśleć o śmierci Toteż nikt nie myśli.
Za wsią skręciliśmy w prawo i wjechaliśmy w młody
zagajnik, dotykający starego świerkowego lasu. Komenda w szwadronach: "Z
koni"! Z rtm. Malewskim spoczęliśmy na spróchniałym pniu brzozy zajadając
dary topolan i gotowane wieprzowe mięso, którym nas poczęstował kpr.
żandarmerii Sielbierz, mój ziomek i dawny kolega szkolny. Jadło wyciągnął i
Łaski, a później także inni
Otwartym polem jadą tabory, uzupełniamy amunicję i
opatrujemy broń. Trzeba ciągnąć dalej, gdyż niemieckie myśliwce już krążą
nad nami i wypatrują, a potem niespodziewanie zniżają się bardzo (widać
głowy członków załóg) i sieką ogniem po taborach, zaroślach i krzakach. Są
bezczelnie odważne; odmówić im tego nie można. Chronimy się szybko w kępy
zadrzewienia i strzelamy do nich z karabinów całymi, plutonami, salwa za
salwą. Karabiny maszynowe sypią ogniem ze wszystkich stron, ale jakoś żaden,
ścierwo, nie spada i nie wieje. Szkody narobiły, bo w kolumnie niebacznie
sunącej otwartym polem zabito kilku ludzi i nieco koni.
Gdy samoloty odleciały, ruszyliśmy znów. Wjechaliśmy
na trakt w aleję starych klonów. Jesteśmy tu bezpieczni, przeciwnik z góry
nas nie widzi. Wcześnie zapada noc. Przyłączył się do naszego szwadronu
dowódca pułku mjr Witkowski, a później, po drodze, dojechali i inni, jakiś
cekaeni i armata przeciwpancerna z obsługą, kilku oficerów z 5 pułku ułanów.
Za nami z tyłu pozostałe szwadrony 3 pułku szwoleżerów. Noc tak ciemna, że
podobnej w życiu nie pamiętałem, nie widać ani na krok od siebie. Gdy
oglądam się nie mogę dojrzeć swoich szwoleżerów i z trudnością dostrzegani
łeb własnego konia. Jedynie siwe konie pionierów, którzy dołączyli, są
naszymi znakami rozpoznawczymi, bo poprzydzielaliśmy je po kilka do każdego
plutonu. Odciąganie grozi zmyleniem drogi i błądzeniem albo - co gorsze -
wpadnięciem na silniejszego nieprzyjaciela. Dotychczas była ładna pogoda,
teraz deszcz mży i zaczynają walić pioruny, a błyskawice i niemieckie
reflektory przecinają niebo, wówczas na moment robi się jasno jak w dzień.
Przy mnie jedzie Lewandowski. Przyjemniej tak we dwóch, czas schodzi
szybciej na rozmowie i sen odpędza się z powiek. Chłopcy przed nami drzemią,
nasze konie włażą prawie na nich i łakomie skubią koniczynę z siatek
zawieszonych z prawej strony siodła, aż zniecierpłiwioiiy tym i raptownie
przebudzony właściciel konia i siatki woła: „Trzymaj konia bałwanie,
poszarpie mi całą siatkę"! Ja mu na to: "Milczeć bęcwale, nie śpij i nie
odciągaj durniu". Ten znów: „A kto tam?" "Aktoty?" - pytam. „Plutonowy
Slebocki". „A tu porucznik Liszewski". „Przepraszam pana poruczniku, nie
wiedziałem!" „W to wierzę". Śmiejemy się z Władkiem Lewandowskim i znów
bajdurzymy. Jadę na czele szwadronu, bo rotmistrz jest przy dowódcy pułku.
Przystanęliśmy w dużej białoruskiej wiosce napoić
konie. Ludność komunikuje, że przed godziną przeciągnął tędy batalion
piechoty niemieckiej. Szkoda, może udałoby się ich zaskoczyć i zniszczyć, a
przynajmniej poszarpać nieco. Gdzieś zgubiły się, czy pozostały w tyle
szwadrony, bo z nami tylko ta zbieranina, no i jeszcze dr Gerula i ranny
Migurski na wozie.
O czymś do żarcia mowy nie ma, najwyżej kubek zimnego
mleka i kawał razowca, a to krzepi wprawdzie, ale jeszcze bardziej ziębi.
Dalej maszerujemy już z przewodnikiem, zbyt ciemno, by w nieznanym terenie
ufać instynktowi i błądzić po omacku. Już nie mży, a pada. Spać się chce,
przecieram więc oczy, ale sen nie chce uciekać. Drzemiąc wyjechałem daleko,
aż przed mjr. Witkowskiego i przewodnika. Zwymyślano mnie, a ja, nie dając
po sobie poznać, kłusem wróciłem na swoje miejsce. Przed jakąś rzeką
przystanęliśmy i czekaliśmy dłuższy czas. Deszcz leje jak z cebra, mundur,
płaszcz, koszula, kalesony, buty - wszystko mokre. Brrr! Niemiło, na siodle
woda chłodzi i moczy siedzenie. Koszula podwinęła się i nieprzyjemnie
uwiera. Drżę cały, Władek zębami głośno dzwoni, a kpr. Sadowski,
szwoleżerowie Banc, Wolf, Fiedorowicz i inni cholerują i na rozgrzewkę tłuką
się po plecach. Nie widzę tylko co wachmistrz szef z tyłu porabia. Chyba tak
samo klnie i denerwuje się głośno. Stoimy długo dlatego, że przed nami
leniwa, błotnista rzeka, a most zepsuty, konie mogłyby połamać nogi, tyle w
nim dziur. Trzeba czekać, aż tych kilku pionierów darnią i gałęziami zatkają
dziury, no i rozjaśni się nieco, bo już świtać zaczyna.
Zmoknięci jak kury, głodni i zmęczeni wjechaliśmy
wreszcie w opłotki białoruskiej wioszczyny Haczki. Nielada dowcipnisiem
musiał być ten, kto tę nazwę nadał osiedlu. Wioska leży wśród lasów,
mokradeł i łąk, do Wołkowyska niedaleko, siły niemieckie w pobliżu.
Wystawiliśmy ubezpieczenia, a reszta do chat, by posilić się, ogrzać i
osuszyć.
Na mojej kwaterze mam gości, przytuliliśmy z
Lewandowskim doktora Cześka Gerulę i rannego Ryśka Migurskiego. Lewandowski
leży na łóżku, a my trzej pod napalonym piecem na słomie. Ubrania ha piecu
suszą się, buty i bielizna również. Leżymy pod prześcieradłami nago, baba
przyrządza żarcie, a ciepły ogień z paleniska rozchodzi się po izbie i mile
grzeje skostniałe członki. Jest nam dobrze, choć izba brudna i śmierdząca, a
deszcz o szyby wciąż dzwoni.
|
|