Zenta Ērgle
Ewunia w Afryce
SIMBA — KRÓL ZWIERZĄT
Lwia rodzina dopiero co podjadła sobie do syta i teraz odpoczywała w cieniu olbrzymiego baobabu. Ojciec rodziny, zmrużywszy oczy, drzemał. Żona szorstkim językiem czyściła mu gęstą grzywę, której uczepiły się przeróżne ciernie, rzepy i nasiona. Lew bardzo to lubił. Z rozkoszy poruszał ciemną kitą na końcu ogona. Dostrzegłszy to, dwoje małych lwiątek rzuciło się na ogon tatusia i zatopiło w nim ostre ząbki. Lew otworzył jedno oko i ostrzegawczo warknął. Lwica łapą odepchnęła urwisów na bok. Lwiątka zaczęły baraszkować, dołączyły do nich dwa lwy — wyrostki i zaczęła się awantura. Niczym prawdziwi zapaśnicy, lwiątka obejmowały się przednimi łapami i starały się przewrócić przeciwnika na ziemię. Widok był tak zabawny, że Ewunię opuścił strach i parsknęła śmiechem.
— Wszechmocny Simbo — rzekł Mbago przyklęknąwszy. — Stało się wielkie nieszczęście. W sawannie zginął mały Mgabo i nie możemy go odnaleźć.
— My, lwy, nie jadamy dwunogich istot. Antylopy są znacznie smaczniejsze — Simba skinął głową, wskazując kupę kości, dokoła których, czubiąc się, tłoczyły się sępy. — Przeszkadzacie mi, jestem senny! — i przymknął oczy. (Musicie wiedzieć, dzieci, że lwy — to wielkie śpiochy.)
— Stary-Mądry-Słoń, żyrafy, nosorożce, hipopotamy i strusie — wszystkie zwierzęta twierdziły, że jedynie ty, o wszechmocny królu zwierząt, potrafisz nam pomóc — nie zrażony mówił dalej Mbago.
Lew uradowany pochlebstwem straszliwie wykrzywił pysk. Miało to znaczyć, że się uśmiecha.
— Hej, wy tam! — krzyknął na sępy. Ptaki niechętnie przerwały ucztę i zbliżyły się do lwa. — Wzlećcie no do góry i rozejrzyjcie się, czy gdzie nie widać małego Murzynka! I ani mi się ważcie wracać, dopóki nie znajdziecie dziecka!
Sępy mają najlepszy wzrok w całej sawannie. Godzinami, prawie nie poruszając skrzydłami, szybują w przestworzach, a zobaczywszy w wysokiej trawie choćby maleńką myszkę, natychmiast spadają jak kamień w dół i chwytają zdobycz.
Jeden sęp poleciał na północ, drugi — na wschód, trzeci — na południe, czwarty — na zachód.
— Widziałem modre, modre jezioro. Na jego brzegu leżała wielka, wielka wieś. A we wsi było mnóstwo, mnóstwo dzieci — doniósł powróciwszy pierwszy ptak.
— Zaleciałem nad brzeg oceanu. Stoi tam ogromne, ogromne miasto. W mieście są wysokie, wysokie murowane domy, w domach zaś jak pszczoły w ulach mieszka dużo, dużo dzieci — zawiadomił drugi sęp.
— Leciałem nad szeroką, szeroką sawanną. Pasły się na niej szare antylopy gnu, płowe gazele i pręgowane zebry, lecz małego Murzynka nie było — rzekł trzeci sęp.
— Na skalistej górze mieszka stado pawianów. Wśród nich widziałem małe ludzkie dziecko — wołał już z dala czwarty sęp.
— To musi być Mgabo — ucieszyły się dzieci. — Dzięki ci, o mądry i potężny Simbo!
— Czy dacie mi wreszcie zdrzemnąć się po obiedzie? — odwarknął lew i zmrużył oczy.