Zenta Ērgle
Ewunia w Afryce
OKROPNY WĄŻ MAMBA I KAMELEONY, CO ZMIENIAJĄ UBARWIENIE
Dzieci udały się w drogę do Skalistych gór. Wkrótce już daleko w tyle pozostała sawanna z kępami akacji i wysoką słoniową trawą. Ścieżka wydeptana przez zwierzęta wiła się po zboczu góry. Miejscami była taka stroma, że trzeba się było chwytać ciernistych krzaków. Sukienka Ewuni zwisała w strzępach, ręce były całe podrapane. Co powie na to babcia?
— Nie mogę już iść dalej — wyznała w końcu dziewczynka i położyła się w cieniu mimozy. Mbago przycupnął obok.
— Strzeżcie się! — dobiegł ich nagle głos jakiegoś ptaka.
Mbago spojrzał w górę — z mimozy jak zielona lina zwisał okropny wąż Mamba. Jego ukąszenie jest śmiertelne.
Nagle między dzieci i węża wtargnął duży, długonogi ptak. Był wystrojony jak na przyjęcie — miał na sobie czarny frak z piór i biały gors. Z tyłu głowy stroszyły mu się długie, puszyste pióra. Był to najzaciętszy wróg Mamby — Sekretarz wężojad.
Mamba zwinął swe czterometrowe cielsko w kłębek i wzniósł głowę do góry.
— Zeszłego roku pożarłeś moje pisklęta, teraz mi za to zapłacisz — czerwone oczy Sekretarza błysnęły groźnie.
— W tym też je pożrę — groził Mamba.
Z kępy mimozy wybiegła żona Sekretarza. Ptaki, rozłożywszy skrzydła i wysoko wznosząc nogi, zaczęły krążyć dokoła węża. Mamba z wściekłością rzucał się na wszystkie strony, lecz ptaki robiły zręczne uniki. Wreszcie wąż się zmęczył. Wtedy Sekretarz podskoczył doń, przygniótł nogami do ziemi i potężnym ciosem dzioba zmiażdżył mu kręgosłup. Mamba został pokonany.
— Dziękuję — rzekł Mbago.
— Nie ma za co — odpowiedziały oba Sekretarze. Ująwszy Mambę w dzioby, pociągnęły go do swego gniazda.
Dzieci nie zdążyły jeszcze ochłonąć ze strachu, aż tu koło policzka Ewuni przeleciało coś lepkiego.
— Nie ruszaj się — zawołał nad głową czyjś skrzekliwy głos — na twoim ramieniu siedzą dwie muchy tse-tse.
Ewunia spojrzała do góry. W krzaku siedziało cudaczne stworzenie. Było ubrane w jaskrawy żółto-zielony kaftanik zakończony na grzbiecie grzebieniastym szwem. Jednym okiem gad łypał na dzieci, drugim zaś wpatrywał się w muchy tse-tse. Nagle otworzył szeroki pysk, wystrzelił zeń cienkim, lepkim językiem i w okamgnieniu schrupał obie muchy. Ewunia wyciągnęła rękę, chcąc pogłaskać zwierzę.
— Ręce precz! — rozległ się niespodziewanie donośny syk — jak z wrzącego czajnika.
Gad zaczął się nadymać jak balon. Jego grzbiet stał się czerwony, a na bokach ukazały się ciemne plamy.
— To Kameleon — rzekł Mbago. — Gdy się gniewa albo jest podniecony, zawsze syczy, nadyma się i zmienia ubarwienie. O, na tamtej gałęzi siedzi jeszcze jeden, i jeszcze, i jeszcze.
Trzymając się gałęzi długim ogonem i łapami, kameleony siedziały zupełnie nieruchomo. Jedynie gałki ich oczu obracały się na wszystkie strony w poszukiwaniu żeru — muchy, chrabąszcza lub liszki.
Jeden z kameleonów miał nad gębą trzy niewielkie różki. Bódł nimi swego sąsiada.
— Wynoś się z mojej gałęzi! — syczał.
Zielonkawo-szary sąsiad o jaskrawoczerwonych bokach powoli i niechętnie zaczai się cofać. Najpierw odstawił wstecz tylną łapę, owinął giętki ogon dokoła gałęzi, następnie przestawił przednią łapę i chwilkę odpoczywał jak po ciężkiej pracy.
— Czas w drogę — przynaglał Mbago. — Wkrótce zapadnie zmierzch, a musimy się jeszcze wspiąć na szczyt góry.