Zenta Ērgle
Ewunia w Afryce
Wojownicy masajscy przemierzali sawannę w poszukiwaniu zaginionej krowy, która dawała najwięcej młeka. Poprzedniego dnia odbiła się od stada. Ubrani byli w czerwone opończe, a w uszach i na szyjach nosili ozdobne pierścienie. Mieli włosy zaplecione w niezliczone warkoczyki i upudrowane czerwonym pyłem. Na plecach warkoczyki były przywiązane do drewnianego kijka, który wyglądał jak ogon. W jednym ręku nieśli długie włócznie, w drugim — malowane tarcze z bawolej skóry.
Lwy, zobaczywszy zastęp wojowników, już z dala brały nogi za pas.
Nie, wojownicy nigdzie nie widzieli Murzynka Mgabo. Niech dzieci pójdą z nimi do ich bomu (tak w języku Masajów nazywa się obozowisko), może kobiety przygarnęły zbłąkanego chłopca.
Przez furtkę w wysokim płocie z ciernistych krzaków Mbago i Ewunia weszli do bomu Masajów. Dokoła okrągłego placu ustawione były niskie chatki, ulepione z gliny i krowiego nawozu. Nie miały okien, tylko niewielki otwór zamiast drzwi. Poruszać się w nich można było tylko na czworakach. Małe, nagie dzieci baraszkowały w czerwonym piasku.
— Mgabo! — zobaczywszy jakiegoś chłopczyka, radośnie zawołał Mbago. Malec podbiegł ku nim, a przyjaciel Ewuni westchnął rozczarowany — to nie był zaginiony chłopiec.
Kobiety masajskie wykonywały swą codzienną pracę i nie zwracały żadnej uwagi na przybyszów. Jedna z nich szyła ubranie z cielęcej skóry, druga sporządzała korale z paciorków. Kilka starszych kobiet piekło mięso przy ognisku. Wszystkie miały ogolone głowy i wielkie pierścienie w uszach.
— Dżambo! — pozdrowił je Mbago, podszedłszy do ogniska.
— Dżambo! — odparły kobiety.
Tymczasem starsi chłopcy zapędzili krowy do zagrody. Wszyscy Masajowie są hodowcami bydła. Zarówno dorośli, jak i dzieci ogromnie lubią swe stado i bardzo się o nie troszczą. Razem z krowami wędrują po sawannie w poszukiwaniu lepszych pastwisk. Gdy któreś cielę czy krowa zachoruje i padnie, Masajowie noszą po niej żałobę jak po człowieku.
Zakończywszy prace gospodarskie, kobiety zebrały się przy ognisku i zaczęły rozważać, gdzie mógłby się zawieruszyć biedny Mgabo.
— Może pożarł go wielki pyton? — zastanawiała się jedna z nich.
— Albo rozszarpały hieny? Wczoraj cała zgraja z przeraźliwym piskiem przebiegała koło naszego bomu — prawiła inna.
— Chodźmy do hien — postanowił Mbago.
Masajskie kobiety poczęstowały dzieci pieczonym mięsem, napoiły mlekiem i poradziły mieć się na baczności, bo hieny są złe i okrutne.
W kamienistej zapadlmie skrytej od ludzkich oczu przez cierniste zarośla hieny kończyły pożerać tę właśnie mleczną krowę, której tak pilnie szukali Masajowie. Z wyglądu były to ohydne zwierzęta o cętkowanej kudłatej sierści, grubej i długiej szyi, kusym ogonie, tchórzliwe stworzenia, żywiące się padliną.
— Hej, Fizi (tak we wschodniej Afryce nazywa się hieny), oddajcie chłopczyka Mgabo! — stojąc na krawędzi zapadliny, zawołał Mbago.
Herszt zgrai hien wzniósł do góry zakrwawioną mordę i zaśmiał się chrapliwym, przejmującym głosem.
— Zawsze my jesteśmy wszystkiemu winne, gdy coś się stanie — zaszczekał. — Wynoście się natychmiast i nie przeszkadzajcie nam ucztować, bo zjemy was także!
Rozległ się ni to śmiech, ni to wycie, ni to szczekanie psów. Całe stado hien, wzniósłszy ku górze pyski, drwiło z dzieci.
Ewunia wzdrygnęła się z odrazą i pociągnęła Mbago dalej od zapadliny.
— Spytajmy się lepiej słoni. Sam mówiłeś, że to najmądrzejsze i najpotężniejsze zwierzęta w całej sawannie.