Zenta Ērgle
Ewunia w Afryce

U NOSOROŻCA FARU I HIPOPOTAMA KIBOKO

Trach-bach, uff-uff — przez zarośla przedzierał się nosorożec Faru ze swe żoną i synkiem. Ich szare kożuchy z niewyprawionej skóry były co najmniej o pięć numerów za duże. Wymięte, pogniecione zwisały im po bokach. Wznosząc rogi ku górze, nie patrząc ani w prawo, ani w lewo, nosorożce na swych krótkich, grubych nogach kroczyły wprost przed siebie. Wyglądały tak groźnie, że Ewunia ze strachu schowała się za krzakiem.

Idę o zakład, że Faru nas nie zauważy — zaśmiał się Mgabo.  — Hej, Faru!zawołał głośno. — Czyś nie widział w zaroślach małego Mgabo?

Nosorożec stanął i swymi małymi, krótkowzrocznymi oczkami spojrzał na dzieci.

— Nie jestem jego piastunką — mruknął ponuro. — Ustąpcie z drogi, idziemy się kąpać w jeziorze.

— Idziemy się kąpać — potwierdziła żona z synkiem.

Cała trójka, wzniósłszy rogi do góry, ruszyła, aż ziemia zadrżała.

Nosorożce są najstarszymi zwierzętami na świecie — rzekł bago. — Szczycą się tym i nie zadają z innymi zwierzętami. Sam król zwierząt — lew Simba ustępuje z drogi nosorożcom. Jedynie owadożerne ptaszki mają prawo siadać im na grzbiecie i wydziobywać ukrywające się w fałdach skóry kleszcze i robaki.

Dzieci udały się śladem nosorożców w kierunku jeziora. Wtem zobaczyły, że do nosorożców zbliża się jakiś samochód. Stali w nim dwaj mężczyźni ze strzelbami w ręku. Jeden z nich wystrzelił. Mały nosorożec jęknął żałośnie i zwalił się na ziemię.

— Co oni robię? — krzyknął wzburzony Mbago. — Tu przecież jest Park Narodowy i polować nie wolno.

Faru rzucił się na samochód. Kłusownicy uciekali na pełnych obrotach, lecz rozwścieczony nosorożec dopędził samochód i przewrócił go swym ostrym rogiem.

— Dobrze im tak — cieszył się Mbago. — Teraz będą musieli dobrze się namozolić, zanim się wydostaną spod samochodu.

Dzieci podbiegły do małego nosorożca. Całe szczęście, że kula kłusownika zadrasnęła tylko skórę na barku. Matka dokładnie wylizała ranę językiem.

— Włóczą się tu różne opryszki — zrzędził Faru, złymi oczkami świdrując dzieci.

Było samo południe. Słońce stało nad samą głową i grzało tak mocno, że wszystkie zwierzęta szukały ochłody nad wodą.

Staremu krokodylowi Mambo kiszki grały marsza z głodu, bo nie jadł nic od wczoraj. Nieruchomy jak kłoda wylegiwał się nad samym brzegiem jeziora i czekał na zdobycz.

Uważnie rozglądając się dokoła, podeszły do jeziora antylopy i zaczęły chciwie pić wodę. Nagle krokodyl Mambo potężnym uderzeniem ogona zwalił na ziemię najbliższe zwierzę i pociągnął je do wody. Pozostałe antylopy, nadstawiwszy ostre rogi, rzuciły się na pomoc koleżance i przepędziły rabusia. Zacisnąwszy zęby, łotr zniknął w jeziorze.

W zatoczce osłoniętej zaroślami trzciny pelikany łowiły ryby. Działały bardzo zgodnie. Stojąc półkolem i bijąc wodę skrzydłami i łapami, pędziły ryby na mieliznę. Następnie wszystkie na raz, jak na rozkaz, zanurzyły długie szyje do wody i wychwytały złapane ryby szerokimi dziobami. Wkrótce u wszystkich ptaków worki pod dziobami były pełne ryb.

— Hej, pelikany! — Zawołał Mbago. — Czyście nie widziały małego Mgabo?

— Nie mamy czasu! — odkrzyknęły pelikany. — Musimy się spieszyć, by nakarmić dzieci.

Wszystkie na raz zamachały skrzydłami i odleciały.

Stojąc na jednej nodze, schowawszy czarny dziób pod skrzydło, drzemał w trzcinie Flaming. Ptak był wzrostu Ewuni i Mbago. Upierzenie miał bladoróżowe, długą szyję białą jak śnieg, skrzydła zaś jaskrawoczerwone. Takiego pięknego ptaka Ewunia jeszcze nigdy nie widziała.
— Mieszkam daleko nad wielkimi słonymi jeziorami. Tam żyje moja żona i moje dzieci i wszyscy moi przyjaciele. Tu zatrzymałem się tylko na chwilkę, by odpocząć. Waszego zaginionego chłopczyka nigdzie nie widziałem — powiedział Flaming. — Ale nie martwcie się, na pewno go znajdziecie.

Na środku jeziora jak małe czarne punkciki tkwiły hipopotamy.


— Dżambo, Kiboko! — przyłożywszy ręce do ust, głośno zawołał Mbago. (W języku suahili znaczy to: «Witajcie, hipopotamy!»)

Jeden z ciemnych punkcików zaczai płynąć ku brzegowi. Po chwili z wody wynurzyło się ogromne, grube, ubłocone stworzenie o nogach krótkich jak u świni.

— Dżambo, Mbago! — ryknął, otworzywszy wielką paszczę. — Czy coś się stało?

— Mgabo zaginął i nie możemy go odnaleźć. Może Mambo wciągnął go do jeziora?

— Wiem wszystko, co się dzieje na brzegu jeziora i pod wodą — rzekł Kiboko. — Małego Mgabo tu nie było.

Cóż teraz robić, co począć?

 — Tam za pagórkiem Afrykanie, co zwą się Masajami, rozłożyli się obozem. Może Mgabo jest u nich? — zastanawiał się poczciwy Kiboko. — Sam poszedłbym chętnie z wami, lecz w taki upał my, hipopotamy, nie możemy obejść się bez wody. Może wy również macie ochotę się wykąpać?

Ewunia i Mbago nie namyślali się długo. Zrzuciwszy ubranie, wgramolili się na szeroki grzbiet Kiboko i jak na łódce wypłynęli na środek jeziora.

Ewunia nie mogła się nadziwić, że takie niezgrabne na lądzie hipopotamy w wodzie czują się jak w domu. Kręciły się jak frygi, nurkowały i pokazywały różne akrobatyczne sztuczki — zupełnie jak artyści w cyrku. Krokodyl Mambo z oddali zerkał łakomie na dzieci, lecz nie śmiał się zbliżyć do nich, gdyż bał się silnych hipopotamów.

Wykąpawszy się i orzeźwiwszy, Mbago i Ewunia udali się do Masajów.


<Wróć | Spis treści | Dalej >


MALUCH | Spis tekstów