Zenta Ērgle
Ewunia w Afryce
Z Bogomoje wujek Ndogo ze swymi gośćmi powrócił późną nocą. Byli bardzo zmęczeni, lecz zadowoleni z doznanych wrażeń.
Już z daleka dostrzegli, że we wsi coś się stało. Ludzie z pochodniami w ręku brodzili po sawannie i czegoś szukali.
— Mgabo! Mgabo! — wołali.
— Czyście nie widzieli mego małego synka Mgabo? — zapytała jakaś kobieta, podbiegając do samochodu. — Dziś wieczorem nie powrócił do domu i nigdzie nie można go znaleźć.
Całą noc mieszkańcy wsi nadaremnie szukali zaginionego. Następnego ranka Mbago obudził Ewunię i powiedział:
— Pójdę szukać Mgabo. Czekaj, aż powrócę, i nigdzie sama nie chodź, bo zabłądzisz tak samo jak Mgabo.
— I wcale się nie boisz?
— Wcale. Ja ze wszystkimi zwierzętami jestem na ty — przechwalał się Mbago.
— Weź mnie z sobą — poprosiła Ewunia. — Nie chcę siedzieć sama w domu.
— No dobrze, chodź — zgodził się Mbago. — Ale żeby mi nie było żadnego kwękania ani beczenia.
Zaraz za wsią zaczynał się Park Narodowy. Od wschodu osłaniały go wysokie góry, a w kierunku południowym i zachodnim, jak daleko sięgał wzrok, rozpościerała się równina porosła rzadkimi drzewami i krzewami.
Przeróżne zwierzęta przechadzały się tu swobodnie i wcale się nie bały ludzi, gdyż wiedziały, że polowanie w Parku Narodowym jest wzbronione.
Dzieci szły raźnie wydeptaną przez zwierzęta ścieżką, jak wąskim zielonym tunelem. Słoniowa trawa sięgała powyżej głów, zasłaniając widok.
— Tak nikogo nie znajdziemy — rozsądnie orzekła Ewunia.
— Które zwierzę w sawannie jest najwyższe i może najdalej widzieć?
— Żyrafy oczywiście. Mają takie długie szyje, że dosięgają nawet najwyższych gałęzi akacji.
— Więc chodźmy do żyraf — zaproponowała Ewunia. Żyrafy jadły właśnie śniadanie w gęstych zaroślach akacji.
Owijając długie, sprężyste języki dokoła gałęzi, ściągały z nich delikatnie liście akacji wprost do pysków. Matki troskliwie naginały co soczystsze gałązki maleństwom.Musicie wiedzieć, że jadłospis żyraf jest nader jednostajny: na śniadanie — liście akacji, na obiad — liście akacji, na kolację — liście akacji, i tak dzień za dniem, rok za rokiem.
Żyrafy są największymi modnisiami w całej sawannie. Ich jasne wełniane sukienki są upstrzone różnorakimi czerwonobrunatnymi cętkami. W każdej okolicy cętki mają inny kształt: w jednej są czworokątne, w innej — trójkątne, a u żyraf z Kilimandżaro przypominają gwiazdki. Jak świat długi i szeroki nie znajdzie się dwóch jednakowo wystrojonych żyraf.
Póki zwierzęta się posilały, cztery żyrafy — wartowniczki pilnie obserwowały okolicę. Jedna z nich patrzyła na wschód, druga — na zachód, trzecia — na północ, czwarta — na południe.
Ta, która patrzyła w stronę wsi, już z daleka dostrzegła dzieci przedzierające się przez wysoką słoniową trawę. Mała Twiga, której Mbago kiedyś wyleczył zranioną nogę, wybiegła mu na spotkanie i pieszczotliwie dotknęła miękkimi wargami kędzierzawych włosów chłopca.
— Dżambo, ojcze Twigi — zwrócił się Mbago do największej żyrafy. Cała rodzina przestała jeść i nachyliwszy szyje, ciemnymi oczami patrzyła na przybyszów. — Zaginął mały Murzynek Mgabo. Czyście go nie widziały gdzieś tu w pobliżu?
Ojciec Twigi wyciągnął swą sześciometrową szyję i zmrużywszy powieki o gęstych rzęsach rozglądał się dokoła.
— Widzę stado strusi — obwieścił. — Cały dzień biegają po sawannie jak szalone. Może one widziały zaginionego chłopca?
Ojciec Twigł gwizdnął i w okamgnieniu przybiegły strusie. Były to bardzo ładne ptaki w czarnych frakach, ze śnieżnobiałymi piórami na ogonie i skrzydłach.
— Czego chcecie? Może mamy się ścigać? — przyginając małe główki na cienkich szyjach do ziemi, trajkotały jeden przez drugiego.
Strusie bardzo lubią biegać na wyścigi.
— Chodźmy się ścigać, kto pierwszy — proponowały pręgowanym zebrom. — My mamy dwie nogi, a wy — cztery.
Ale choć na czterech nogach, zebry nie mogły dogonić strusi.
— Hej ty, śmierdząca żelazna skrzynio — miały zwyczaj wołać strusie, biegnąc obok samochodu. — Będziemy się ścigać!
Lecz i samochód nie mógł się mierzyć w biegu ze strusiami. Sawanna cała była w wybojach, w które raz po raz wpadały koła, strusie zaś na swych długich nogach przeskakiwały przez wszystkie wgłębienia i kępki.
Jednak pewnego razu pyszałki dostały za swoje. A było to tak. Nosorożca Faru okropnie bolały zęby i był zły na cały tu ni stąd, ni zowąd obstąpiły go strusie i dalejże nagabywać jak zwykle:
— Chodźmy się ścigać! Chodźmy się ścigać!
— Wynoście się, głupie ptaki — warknął Faru. — Cała mądrość poszła wam do nóg, w głowie nic nie pozostało.
— Ty, gruba świnio na krótkich nogach — strusie skakały dokoła nosorożca i obrzucały go wyzwiskami.
Tego już było za wiele. Maleńkie oczka Faru nabiegły krwią z wściekłości. Rzucił się na strusie, one w nogi, lecz Faru rozwinął taką nadspodziewaną szybkość, że największy pyskacz musiał się rozstać ze swymi pysznymi piórami z ogona.
— Kto by się tego spodziewał? — mówiono w sawannie, rozstrząsając to wydarzenie, i nikt więcej nie próbował drażnić nosorożca.
— Kto zaginął, gdzie zaginął, — trajkotały strusie schylając swe cienkie szyje ku ziemi. — My go zaraz znajdziemy.
Lecz chociaż strusie biegały i bardzo się starały, mały Mgabo przepadł jak kamień w wodę.
— Może zabłąkał się nad jeziorem i nie potrafił znaleźć powrotnej drogi do domu? — pomyślał Mbago.