Zenta Ērgle
Ewunia w Afryce

W MURZYŃSKIEJ WIOSCE

Cały dzień i całą noc trwała podróż do Afryki.

Przez okno samolotu Ewunia i babcia patrzyły na ziemię z wysokości dziesięciu kilometrów.

Małe różnobarwne kwadraciki — to były łany spółdzielczych zbóż, powyginana srebrzysta wstęga — nasza ojczysta rzeka — Dźwina. Bałtyk oglądany z góry lśnił zielonkawo, Holandia zaś cała była pocięta zatokami i kanałami.

W Paryżu Ewunia z babcią jeździły i biegały przez cały dzień po mieście, by zdążyć jak najwięcej zobaczyć.

— Nóg już nie czuję i w głowie mi się kręci — skarżyła się babcia, kiedy wieczorem znów wsiadły do samolotu.

Uprzejma stewardessa francuska nakarmiła je, otuliła miękkimi puszystymi kocami i odeszła, życząc dobrej nocy.

A z rana, gdy Ewunia się obudziła, była już w Afryce. Na lotnisku powitał babcię i Ewunię wujek Ndogo ze swym synem Mbago. Jacyż byli czarni! Jak czekolada.

— Gdyby cię porządnie wyszorować szczotką, czy nie zrobiłbyś się kapkę jaśniejszy? — cicho zapytała Ewunia chłopca.

Mbago roześmiał się w głos.

— Nie — odparł. — Ale ty, jeżeli pomieszkasz jakiś czas w Afryce, zrobisz się brązowa jak ja.

— Byłoby to całkiem nieźle — Ewunia też się zaśmiała. — Nie musiałabym tak często się myć. Bo na białej skórze widać każdą plamkę.

Przyjaźń została zawarta.

Wujek Ndogo oprowadzał babcię i Ewunię po stolicy Tanzanii — Dar-es-Salaam, leżącej na brzegu Oceanu Indyjskiego.

W śródmieściu wznosiły się nowe, wielopiętrowe gmachy. Wszędzie rosły palmy — takie wysokie, że trzeba było dobrze zadzierać głowę, by dojrzeć wierzchołek, wszędzie kwitły niezwykłe, barwne kwiaty.

Im dalej od centrum, tym domy stawały się niższe i uboższe.

Za miastem droga skręcała i biegła dalej brzegiem oceanu. Rybacy w żaglowych łodziach i czółnach łowili ryby. Chłopcy, zręczni jak małpy, wdrapywali się na palmy kokosowe i zrzucali na dół orzechy wielkości dziecięcej główki. Mangowce rosły tu całymi gajami. Ich gałęzie były usiane żółtymi podłużnymi owocami.

Na polach sizalu pracowały kobiety z motykami w rękach. Z sizalu wyrabia się najmocniejsze liny w świecie — takie mocne, że nawet stu ludzi ich nie rozerwie.

Jechali i jechali, ciągnąc za sobą długą czerwoną smugę kurzu, bo ziemia w Afryce jest czerwona. Wreszcie przyjechali do jakiejś osady. Wujek Ndogo zahamował i powiedział:

— Jesteśmy u celu.

Na środku wielkiego placu rosło ogromne, rozłożyste drzewo.

— To baobab — wyjaśnił Mbago.

Dokoła placu stały okrągłe chaty o strzechach z liści palmowych. Jedna chata była znacznie większa od innych. Na jej szczycie błyszczała szklana kula.

— Tu mieszka naczelnik plemienia — rzekł Mbago.

Muszle ułożone na okapie strzechy świadczyły, że naczelnik — to nie żaden biedak, że posiada dość bydła, pieniędzy, żon i dzieci.

Cała wioska zbiegła się witać gości. Ewunia rozdała dzieciom łakocie i wkrótce zaprzyjaźniła się z nimi.

Gości ulokowano w takiej samej okrągłej chacie jak pozostałe. Podłoga była wysłana matami. W kącie stały dziwacznie powyginane naczynia.

— To są dynie, trzymamy w nich wodę — wytłumaczył Mbago.

W plecionym koszu gościnni gospodarze przynieśli południowe owoce — orzechy kokosowe, banany, pomarańcze, winogrona.

Pod sufitem wisiały dwa hamaki.

Babcia znużona podrożę, wkrótce zasnęła, Ewunia zaś kołysała się w swym hamaku jak na huśtawce i słuchała dziwnych szmerów. «Czik-czik-czik» — nawoływały się dokoła tajemnicze stworzenia.

Wtem Ewunia poczuła na policzku delikatne dotknięcie.

— Nie bój się, Biała dziewczynko. To ja, Jaszczurka Gekon. Śpij spokojnie, my w waszej chatce wyłapałyśmy wszystkie mos-kity, widliszki i muchy tse-tse.

— Co to jest — mucha tse-tse? — zapytała Ewunia.

— To bardzo szkodliwa mucha. Od jej ukłucia ludzie zasypiają i już nigdy się nie budzę. Ale ty śpij spokojnie, dobrej nocy!

Zasypiając Ewunia słyszała, jak po strzesze z palmowych liści snują się dobre jaszczureczki Gekony.

Wujek Ndogo był rzeźbiarzem. Całymi dniami siedział przy drodze w cieniu mangowca i wycinał figurki przeróżnych zwierząt i ludzi. Czasem turyści, przejeżdżający drogą, coś od niego kupowali. Wtedy wujek Ndogo był rad. Częściej jednak trafiały się złe dni — zwłaszcza wtedy, gdy padał deszcz i turystom nie chciało się wysiadać z samochodów. W takie dni cała rodzina musiała się zadowolić kolacją, złożoną z garstki ryżu lub owoców drzewa melonowego, które rosło obok chaty.

Wujek Ndogo był słynnym rzeźbiarzem. Czasem przyjeżdżano doń po zakupy aż z samej stolicy. Rzemiosła nauczył go ojciec, , ojca zaś — dziad.

Pewnego razu Ndogo wziął długi pień hebanowego drzewa i zaczął rzeźbić. Na dole wyrzeźbił starego człowieka, na jego ramionach — drugiego i tak aż do samej góry. Na syczycie zaś wyciął małego chłopca — swego syna Mbago.

Cała wioska zebrała się, żeby obejrzeć rzeźbę. Nikt nigdy nie widział czegoś takiego.

— To jest słup pokoleń i widzicie tu wszystkich moich przodków — wyjaśnił wujek Ndogo.

Następnie wystawiono to arcydzieło w stołecznym muzeom i jeszcze dziś podziwiają je tysiące zwiedzających.


<Wróć | Spis treści | Dalej >


MALUCH | Spis tekstów