Ireneusz
Sewastianowicz, Stanisław Kulikowski
Nie Tylko Katyń
CI, KTÓRZY OCALELI
Tego dnia Stanisław
Malinowski miał zdawać maturę. Rowerem jechał z rodzinnego Okółka do Sejn.
Na drogę wyszedł żołnierz w radzieckim mundurze, zdjął karabin z pleców.
- Kazał się zatrzymać.
Tłumaczyłem, że muszę do szkoły. On na to: „Szkoły niet". Zaprowadził mnie
do Gib. W chałupie Krejczmana, wywiezionego wcześniej do Rosji, urzędowali
enkawudziści. Zaraz potem wzięli mnie na „badanie". Pytali o B. z
Wiersznianki. Podejrzewali, że on brał udział w zastrzeleniu sowieckiego
oficera i motocyklisty.
„Żadnego B. nie znam" -
wypierałem się, choć to mój kuzyn. Jeden enkawudzista kazał mi uklęknąć, a
drugi tłukł po głowie. „Ty bandyto" - krzyczeli. Wreszcie wrzucili mnie do
piwnicy. Potem zawieźli do Białowierśni, trzymali w chlewiku u Konopków.
Zrobili jeszcze jedno przesłuchanie. W końcu związali ręce i kazali ładować
się na samochód. Jechały trzy budy z „bojcami". Koło Frącek zrobili postój.
To nie było przeczucie,
lecz pewność - uważa teraz Malinowski.
ZDJĘCIE
Stanisław Malinowski:
- Jak skoczyłem posypały się serie z pepesz.
Kula
przeszła mi po łopatce.
Widział przed oczami
smugę krwi, mógł jej niemal dotknąć. Zdołał uwolnić ręce, od lasu dzieliło
go zaledwie kilka metrów.
- Jak skoczyłem - wciąż
przeżywa tamte dramatyczne chwile - posypały się serie z pepesz . Kula
przeszła mi po łopatce. Ukryłem się w trzcinach nad Czarną Hańczą. Potem
błąkałem się po lasach. Oni przetrząsali okolice. Niewiele brakowało, żebym
znów wpadł. Wlazłem na drzewo. Przeszli obok, jakoś nie zauważyli. Spieszyli
się, bo akurat zaczął padać deszcz.
Malinowski początkowo
ukrywał się na własną rękę. Później przygarnęli go WiN-owcy z oddziału
„Bębna". Ujawnił się po amnestii ogłoszonej w 1947 r. Matury już nie zrobił.
Szybko wrócił do lasu. Granat wrzucony do ogniska przez agenta UB dopełnił
reszty. Ranny Malinowski trafił do więziennego szpitala. Dostał czternaście
lat, odsiedział osiem. Jest inwalidą, żyje ze skromnej renty.
- Ale i tak miałem
szczęście - twierdzi. - Gdybym nie uciekł enkawudzistom, już przeszło
czterdzieści lat leżałbym w piachu. Tak jak inni.
W oddziale „Bębna" był
również Stefan Milewski. Przetrwał obławę, stracił w niej brata, sam nie
uniknął UB-owskich przesłuchań, bicia, tortur, polewania lodowatą wodą.
- Tak wyglądała ich
amnestia. Oprawcy z UB dorównywali enkawudzistom. Ta sama szkoła - ocenia.
Henrykowi Chmielewskiemu z Berżałowców enkawudziści nie pozwolili włożyć
butów. Przeszedł boso kilkanaście kilometrów, stopy pokaleczył na żwirze i
tłuczniu.
- W Sejnach na balkonie,
gdzie dziś strażnica WOP, stały Rosjanki w mundurach i pluły na nas.
Zamknęli mnie w piwnicy. Na przesłuchaniach nie wypierałem się, że byłem w
AK. Opowiedziałem, jak w czasie okupacji, z polecenia dowództwa,
kontaktowałem się z sowiecką partyzantką. Chyba dzięki temu ocalałem.
Straszyli, że pojadę na Sybir, ale rano zwolnili.
Józefowi Szwarcowi nie
pomogła ostrożność. Gdy nie stawił się po odbiór orderu, w domu pojawili się
uzbrojeni czerwonoarmiści.
- Ktoś mnie musiał wydać
- sądzi. - Przyszło pięciu bojców i zapędzili na szczeberski cmentarz. Przez
trzy noce wołali na przesłuchania. Myślę, że uratował mnie list od syna,
który wtenczas służył u Berlinga. Miałem w kieszeni, oni się zainteresowali,
kazali przetłumaczyć. Wróciłem do chałupy. Dużo ludzi przepadło na zawsze.
Pewno leżą pod kępą przywaleni... Tylko gdzie?
Tych, którzy - jak sami
mówią o sobie - ocaleli cudem, jest więcej. Dzięki nim mamy dziś możliwość
odtworzenia w miarę dokładnego i wydarzeń sprzed 44 lat. Autor tej relacji
nie zdecydował się na ujawnienie nazwiska. Nie on jeden. Jeszcze wielu
wolało anonimowość.
Trudno, gdy się te
relacje pozna, nie zrozumieć strachu, który nimi powoduje.
- Teraz mieszkam w
Augustowie, wtedy we wsi Mazurki, gmina Raczki. Było to ślicznego
słonecznego poranka 19 lipca 1945 r. Miałem wtedy 29 lat, teraz jestem po
sześćdziesiątce. Zostałem aresztowany wraz z pięcioma chłopami przez Jana
Szostaka i K. oraz wielu mi nieznanych podwładnych Szostaka. Aresztowali też
Dominika Okrągłego gajowego, Bronisława Jesionka, Leona Wiśniewskiego,
Bartoszewicza z Topttówki, mojego brata Stanisława i mnie. (...)
Po zabraniu nas na UB
w Augustowie i rewizji, osadzono w piwnicy. (...) Po kilku dniach dwóch od
nas zabrano. Znów po kilku dniach oddano nas w ręce ruskich. Zagnano na
ulicę Hożą koło kina, później na obecną Partyzantów, na podwórko Dowgierta.
Po rewizji upchano do piwnicy. Nazajutrz zobaczyłem, jak to wygląda.
Prawdopodobnie było nas 36 osób. (...) Zaczęły się badania, nocą widziałem
jak przychodzili pobici ludzie i opowiadali, co z nimi wyrabiano, jak bili
patką, kijem po piętach, jak kazano kłaść się na podłogę i dalej tłuczono.
Pytali każdego, czy należał do partyzantki. A przecież ten partyzant
siedział w lesie, przymierał głodem i chłodem i wspólnie z wami pomagał
niszczyć nieprzyjaciela, a teraz przechodzi takie męczarnie! Do dziś nie
rozumiem tego: jedni dostali medale, drudzy poszli do ziemi...
Nareszcie przyszła
noc, w której zostałem wezwany przed oblicze majestatu bolszewickiego.
Najpierw pytali, czy bytem w partyzantce. Odpowiedziałem, że nie, bo
rzeczywiście nigdzie nie należałem. „Idi
- nadumajsa" - powiedzieli. Po kilku dniach wezwali mnie ponownie. „No kak,
nadumałsa ?" - pytają. „Bo jak nie - smatri!" pokazują w kącie kilka pałek.
„Był ?" Powiedziałem, że nie. „Lażyś, sukinsyn". Położyłem się, a oni dalej
mnie okładać. To ja krzyczę - nie! A on butem w zęby. „Matczyj, sukinsyn" i
dalej mnie tą pałą okłada. (...) Zarąbałem się z podłogi i powlokłem na
swoje miejsce.
Pewnego wieczoru,
zdaje się 30 lipca, wygnano nas na podwórko. Naleciało oficerów z kartkami i
zaczęli czytać „takoj i takoj" na bok. Przeczytali wszystkich, ja jeden
zostałem. „Kak eto adin ostałsa?" - zaczęli sprawdzać swoje kartki. Nie
byłem zapisany! Cud! „Tak ubierajsa do tamtej chałupy". Poleciałem do
piwnicy, wziąłem swoją kapotę i poszedłem do drugiej chałupy. Tam było ich
ośmiu i były zdjęte drzwi i oparte na taboretce. A na tych drzwiach leżał
pobity chłop. Mówili, że był to Rutkowski, stróż żydowskiego cmentarza. Po
chwili przyszedł jeszcze jeden człowiek z drugiej piwnicy. W nocy przyszli
ruskie, zabrali tego pobitego i jeszcze jakiegoś młodego chłopca. Tej
właśnie nocy wszyscy zginęli, ślad po nich zaginął. Po kilku dniach nas
zwolniono i zapowiedziano, żeby nikomu nie mówić, co tu z nami wyrabiano.
Po powrocie do domu
przyszli do mnie z lasu i powiedzieli, że podpisałem współpracę, dlatego
wypuścili. Złomotali mnie deską, wzięli u sąsiada furę i wszystko mi
zabrali. I powiedzieli, żeby nie meldować na policję, bo przyjdą i mnie
zatłuką...
Czasem spotykam tego
K. i myślę sobie - zaczepić go i zapytać, czy pamięta dzień 19 lipca 1945 r.
I gdzie podzieli tych, których wtedy pobrali. Przecież był prawą ręką
Szostaka i powinien coś wiedzieć. Jeśli chcecie, to spytajcie się jego (...)
Taki to był mój
żywot. Na tym kończę. Szostak nie żyje.
Kolejnym z ocalałych
jest Władysław Cichanowicz z Frącek. Opowiada starczym, śpiewnym głosem.
Siedzimy przy stole, w tym samym domu, w którym rozgrywały się sceny sprzed
blisko pół wieku. Każde zdanie potwierdza żona Władysława skinięciem głowy.
ZDJĘCIE
Władysław Cichanowicz:
- Zmiłowania boskiego wszyscy my czekali.
I taki
strach wielki, taki strach...
- A tak, u nas też były aresztowania. W stodole Napoleona Sztabinskiego
trzymali złapanych. Wszystkich chłopaków z okolicznych wsi brali. Stodoła
pełniuteńka. Jęk był straszny, rozpacz... Zmiłowania boskiego wszyscy my
czekali. I taki strach wielki, taki strach...
Ja był gajowym. „Ty
musisz o partyzantce wiedzieć" - mówią. A ja żadnego interesu z partyzantami
nie prowadził. Uczciwie mówię! To i odpowiadam: „Nic nie wiem". To pałką po
głowie. Tak ja i siadł. Brutalnie postępowali panie, brutalnie. Od Niemców
dwa razy po mordzie dostał, ale choć wiedział, że wart był, bo skłamałem. A
tu bili za prawdę.
Trzymali tydzień
aresztowanych. O, tu za chlewem, przesłuchiwali... Bili tak, że strach było
słuchać, jak chłopy wyją. Mnie zbawiło, że jak szedł front, bojcy zaszli do
mnie jako gajowego (to ich „razwiedka" była) pytać o drogę. Dał ja im wtedy
mleka, dał sała, drogę pokazał. Byli świadki, poświadczyli. Ale mało z tego
jeszcze większej biedy nie wyszło. „Pomogłeś wtedy - mówią - pomóż i teraz.
Gdzie partyzanci?" Odpowiedziałem prosto. „Nie wiem, ale jak by wiedział, to
też nic nie powiem, bo oni, znaczy partyzanci, zastrzelą mnie wtedy na
pewno. To mnie już wszystko jedno, kto da kulę w łeb". Zostawili w spokoju.
Stodoła Napoleona
Sztabinskiego zasługuje na miano zabytku sztuki ciesielskiej. Gospodarz
twierdzi, że ma już ze dwieście lat. Wali się, nie ma czym pokryć dachu.
- Bez łapówki urzędniki
nie dadzą przydziału narzeka.
- Ale o aresztowaniach
nic nie mogę powiedzieć. Na szczęście wtedy nie było mnie w domu. Inaczej
pewnie i mnie by wzięli. Im, aby rachunek się zgadzał. Winny był każdy.
|
|