Ireneusz
Sewastianowicz, Stanisław Kulikowski
Nie Tylko Katyń
RUSZYŁA OBŁAWA
Szli tyralierą.
Skrupulatnie przetrząsali zagajniki i zarośla. Zabierali ludzi z łąk,
wyganiali z chałup. Jednych aresztowano, bo na listach sporządzonych przez
konfidentów figurowali jako członkowie AK. O losie innych decydował
przypadek.
W pilnie strzeżonych
szopach i piwnicach więziono młodych chłopców i siedemdziesięcioletnich
starców. W czasie przesłuchań, często biciem, próbowano wymusić przyznanie
się do kontaktów z „bandytami". Wystarczał cień podejrzenia. Wyładowane
ludźmi budy odjeżdżały w głąb puszczy...
W dziesiątkach leśnych
osiedli, we wsiach położonych na obrzeżach puszczy niósł się trwożny szept:
„obława"! Mieszkańcy augustowskiego powiatu wiedzieli, co to znaczy. Chyba
nikt jednak nie przypuszczał, że prześladowania przyjmą aż takie rozmiary.
Przecież większość tych łudzi czuła się zupełnie niewinna! Ba, wielu z nich,
będąc w partyzantce, narażało życie w walce ze wspólnym wrogiem, niektórzy
współdziałali z partyzantami radzieckimi. Więc mówili: „nie mam nic na
sumieniu, nie muszę się bać!". Jakże się mylili.
Obława ruszyła w połowie
lipca 1945 roku. Co do tego, wszyscy świadkowie tamtych zdarzeń, są zgodni.
Jak również, że aresztowań dokonywały oddziały NKWD. Nie była to jednak
incydentalna akcja spowodowana jednostkowym wydarzeniem. Wszystko wskazuje
na to, że przygotowano ją długo i starannie. Obławę przeprowadzono w tym
samym mniej więcej czasie (połowa lipca) w bardzo wielu miejscowościach,
poczynając od Wiżajn na północy aż po Dąbrowę Białostocką. Na całym
przygranicznym pasie dniem i nocą trwały masowe aresztowania. Taka operacja
wymagała zaangażowania bardzo dużych sił i środków. Musiała więc być
zatwierdzona na bardzo wysokim szczeblu.
Oto relacja świadków
tamtych zdarzeń. Okrutny los, przebrany w mundur enkawudzisty, nie
oszczędził i tych, którzy w żaden sposób nie mogli być „wrogami". Nie mieli
po prostu możliwości, bo byli w niemieckiej niewoli lub na robotach
przymusowych. Los Stanisława Święcickiego ze wsi Karolin jest tego dowodem.
Opowiada jego siostra, Zofia Rytelska:
- Połowa lipca, śliczna
pogoda. Miałam 15 lat. Trzeba było grabić koniczynę. Brat, Stanisław, mówi:
„Ty zostań w domu. Pójdę z mamą". Tam go złapali. Mama płakała, prosiła, tak
mocno prosiła... „My tolko prawierit dokumienty" - mówili. Wzięli. Z innych
wsi też brali, bo dużo ludzi prowadzili. Szukaliśmy w Białowierśni. Nie
było. Poszliśmy do Sejn, do magistratu. Teraz tam jest Urząd Stanu
Cywilnego. Dużo ich było napędzono. Na drugi dzień poszłyśmy z siostrą.
Płakała. „Niczewo, dziewczonka. On prijdiot doma" - obiecywali.
Nie przyszedł. Po
tygodniu został wywieziony, prawdopodobnie do Suwałk. To ostatni ślad. Ale
miała wtedy pani Zofia i tak dużo szczęścia. W tej samej obławie aresztowani
zostali również jej ojciec i drugi jej brat - Jan. Oni wrócili. „Poszli na
stronę niewinnych" - mówi dziś.
- Tak jak gdyby Stach
był winny! Boże mój, żeby choć wiedzieć, gdzie jego kości leżą?! Tylko
cztery miesiące cieszyliśmy się bratem w domu.
Stanisław Swięcicki
wrócił z robót 2 lutego 1945 roku. Aresztowano go 13 lipca 1945 roku. Miał
22 lata.
Tego samego dnia w
Karolinie zostali aresztowani, by już nigdy nie powrócić, trzej stryjeczni
bracia: Józef, Stefan i Jan Bobrukiewiczowie, Bolesław Terlecki, Piotr
Delnicki, Stanisław Syperowicz.
Julian Radzewicz,
mieszkaniec Berżałowców, w lipcu 1945 r. stracił brata. Tego samego, który
dopiero wrócił szczęśliwie z robót w Prusach Wschodnich.
- Antoni nigdzie nie
należał - zapewnia Radzewicz, jakby to miało jeszcze znaczenie. - Tylko do
roboty na gospodarce był pierwszy. Tego dnia został w domu, bo miał
spuchniętą nogę. Nas ruskie wzięli od siana i pognali na podwórko
Markiewiczów. Antka wywlekli z chałupy. Kijem się podpierał, a enkawudzista
na niego wrzeszczał: „Oddaj broń, bandyto!" Ojciec próbował tłumaczyć, że to
nie bandyta, że on chory. Nie słuchali. Za godzinę, najwyżej półtorej, od
Zelwy przyjechał bryczką jakiś starszy. Kazał wszystkim ustawić się w szereg
i podchodzić po kolei. Nazwisko, dokumenty. Enkawudzista zaglądał w listę.
Jednych puszczał wolno, drugich odstawiał na bok. Zatrzymali Antka i może z
dziesięciu innych.
Aresztowanych zamknęli w
Gibach, w Szarejki chlewie. Dwa tygodnie tam siedzieli. Potem, tak ludzie
opowiadali, podjechały budy i wszystkich powieźli do lasu. Od tej pory ślad
zaginął.
Żona Juliana Radzewicza
- Anna (z domu Stankiewicz) mieszkała wówczas w Gibach.
- Stasiek, mój brat, też
w żadnej organizacji nie był. Wybrał się do wujka w odwiedziny i trafił na
obławę. Przestraszył się, próbował uciekać. Jak złapali, powiedzieli, ze
bandyta. Nigdy już nie mieliśmy od niego żadnej wiadomości. Myśleliśmy, że
wywieźli gdzieś do Rosji. Ale to juz tyle lat przeszło. Gdyby żył, dawno by
się odezwał.
Wacław Jatkowski z
Berżałowców aresztowany został na weselu kuzynki.
ZDJĘCIE
Powiedzieli, że biorą na przesłuchanie, że zaraz
wypuszczą.
Nigdy go nie zobaczyliśmy. Tylko pamięć pozostała.
Józef Olszewski z Nowej Wsi.
ZDJĘCIE
Franciszek Andrulewicz
z miejscowości Bossę.
- Wzięli pannę młodą,
pana młodego i wszystkich gości. Może „bojcy" zdenerwowali się, że swat
postawił im za mało wódki? Cały tydzień trzymali nas w Sejnach, w piwnicy i
kolejno wywoływali na górę. Pytali o leśnych. Czy znam, czy przychodzą? To
dla mnie nic nowego. Za Niemca było podobnie. W nocy partyzanci zabierali
świniaka, a rano przyjeżdżali żandarmi. Kto chciał przeżyć wojnę, nauczył
się trzymać język za zębami. Miałem dużo szczęścia, enkawudziści mnie
wypuścili.
Po sąsiedzku z
Jatkowskim mieszkali bracia Jan i Antoni Markiewi-czowie. Obaj już
niemłodzi, Antoni dobijał siedemdziesiątki i prawie nie podnosił się z
łóżka. Hodowali pszczoły. Poszukujący miodu „bojcy" doszczętnie zdewastowali
pasiekę. Jan Markiewicz próbował protestować. Został aresztowany, później
żołnierze wywlekli z pościeli jego brata i wrzucili na ciężarówkę.
- Już nie wrócili - mówi
Jatkowski. - Nawet nie wiadomo, gdzie są pochowani.
Bolesław Frąckiewicz był
gajowym w Suchej Rzeczce. Wspomina córka:
- Nie wiem, czy ojciec
należał do AK. Z partyzantami się spotykał. Za okupacji był aresztowany, ale
go wypuścili, bo wstawił się za nim nadleśniczy. Po wyzwoleniu, jak leśni
odebrali ruskim transport „tro-fiejnego" bydła, ojciec dostał krowę i
jałówkę. Od tego się zaczęło. Przyszli enkawudziści na rewizję, znaleźli
krowę, zabrali. Taty, na szczęście nie było w domu.
Wrócili 19 lipca.
Przyszło kilku uzbrojonych „bojców". Powiedzieli, że ojca biorą na
przesłuchanie, że zaraz wypuszczą. Nigdy go nie zobaczyliśmy. Tylko pamięć
pozostała.
Z listu Daniela Gowsia,
obecnie mieszkańca Ełku: Mój ojciec, Jan Gowś, przed wojną zawodowy
sierżant 2-go DPL Grodno, w czasie okupacji członek AK ps. „Drucik" został
zabrany przez NKWD 12 lipca 1945 roku ze stacji Kamienna Nowa, powiat
Sokółka (...) Do domu nie wpuszczono mnie, tylko widziałem, że matka koło
głowy ma przystawiony pistolet trzymany przez lejtnanta. Koło naszego domu
stał ciężarowy samochód typu „dżems", po chwili dwóch bojców i lejtnant
wyprowadzili ojca do samochodu, położyli na podłodze blaszanej i nakryli
plandeką.
Zatrzymanych zgromadzono
w kilkudziesięciu punktach zbornych. Przeważnie w szopach i stodołach. Za
„areszt" posłużył również cmentarz w Szczebrze. Tu spędzano tych, którzy
zgłosili się po obiecane odznaczenia za walkę z Niemcami. Przepełnione było
więzienie w Suwałkach.
- Mąż chorował.
Wyciągnęli go z łóżka - opowiada Wiktoria Laskowska z Daniłowców. -
Dowiedziałam się, że siedzi w więzieniu. Jeździłam kilka razy, ale nie
dopuścili do niego. Przez strażnika podałam czystą bieliznę i odebrałam
brudną. Koszula cała była poszarpana i pokrwawiona.
- Nielzia! Nie można!
wartownicy odpędzali ludzi, którzy próbowali skontaktować się z bliskimi. W
Sztabinie jedna z kobiet zapytała radzieckiego oficera: Wywieziecie ich czy
rozstrzelacie?
- Nie rozstrzelamy
pociesza. Jedna kula kosztuje trzy ruble, a jak pojadą do kopalni, zarobią
dużo rubli.
Przed aresztowaniem nie
chronił nawet mundur. W sejneńskiej piwnicy widziano skatowanego milicjanta
Zaworskiego z Berżnik. Podzielił los setek innych. W nigdy nie wyjaśnionych
okolicznościach zaginął też Marian Ambrosiewicz z Krasnopola.
- W czasie okupacji
należał do AK - wspomina Mieczysław Ambrosiewicz, jego brat. - Po wyzwoleniu
krótko był w milicji w Krasnopolu, potem w Suwałkach. Już wtedy szukało go
NKWD, ale przypadkiem uniknął zatrzymania. W 1945 roku Marian służył w
wojsku, w komisji poborowej w Augustowie. W połowie lipca wyjechał motorem
do Suwałk, był w mundurze. Dalej urywa się ślad.
Leokadia Zojko, z domu
Sitkowska, wtedy mieszkanka Lasanki - Iwanówki, straciła w obławie brata
Eugeniusza.
Mieszkali z ojcem i siostrą. Matka zmarła w 1941 roku. Gieniek przygotowywał
się do matury. Uczył się w sadku. Był piękny lipcowy dzień.
Szli łąkami od Sejn
tyralierą, żołnierz przy żołnierzu. Wzięli go z książkami. „Pójdziesz z
nami" - powiedzieli. I że „tylko sprawdzą dokumenty". Dowiedzieli się, że
trzymają go w Białowierśni, w stodole Konopków, trzy kilometry od domu, nie
więcej. Na drugi dzień zaniosła bratu jedzenie. Nie pozwolili podać. Za
garść liści tytoniu pozwolili się z nim zobaczyć. Dowiedziała się, że Jutro
trzeba przyjść do Sejn, tam będą sprawdzać dokumenty i puszczać do domu". Do
Sejn szła znowu z jedzeniem i machorką. Znała rosyjski, przed wojną
mieszkali obok starowierów, więc dostała się jakoś do „naczalstwa".
Naczelnik miał trzy gwiazdki. Obiecał, że już niedługo wypuszczą, ale
jedzenie można podać.
Na piąty dzień po
aresztowaniu zaniosła czystą koszulę. W zamian dostała koszulę poszarpaną i
okrwawioną. I kartkę: Jestem zdrów i wesół. Jutro z samego rana dużo
machorki. Nie zdążyła tej machorki podać. Już byli załadowani na samochody.
Obok brata siedziała Żyta Kucharzewska z Gib. Samochody odjechały do Suwałk.
Do Suwałk dojechali z
ojcem furmanką. W bramie przed siedzibą NKWD dwóch mężczyzn pilnowało
drzewa. W podwórku dostrzegła brata.
Poznałam, na pewno
poznałam! - zapewnia dziś. - Przecież to mój brat!
Weszła do budynku i
mówi: „Ja chcę do najgłówniejszego dowódcy, bo tu jest mój brat." Jeden
bojec odparł, że tu nikogo nie ma. Drugi, starszy, odciągnął ją na bok:
„Dziecko, pamiętaj, tu nikogo nie ma, nikogo nie widziałaś! Chcesz stąd
wyjść, to uciekaj i nikogo nie pytaj!"
- Zrozumiałam, że pytać
niebezpiecznie. Pojechaliśmy do domu.
Może po tygodniu
przyszli znów ruskie w nocy do domu. Pytali o ojca i o drogę do Kuncewicza.
Mówiłam, że ojciec stary i chory, i że pokażę. Wyszłam. Były dwa samochody z
ludźmi. I jeszcze wojskowy gazik. Mówili, że jak dam wódki, to wypuszczą
ojca. Wzięli butelkę, ale ojca nie oddali... Ojciec miał na imię Stanisław,
skończył wtedy 62 lata.
Rano przyszli znowu, po
siostrę, Jadwigę (urodzona w 1919 roku) i wzięli do Gib...
- To była połowa lipca.
Już nie patrzyłam, co robię. Chwyciłam siekierę i chciałam kogoś uderzyć.
Zbili mnie, ale zostawili. U nas był schron pod stodołą, jeszcze za okupacji
niemieckiej. Chowałam się tam przez 3 tygodnie... Przyjechali jeszcze i po
mnie, ale ciotka powiedziała, że już mnie inne ruskie wcześniej
aresztowali...
Później przyjechałam na
Ziemie Odzyskane. Już nikt nie chciał aresztować, ale i nikt nie pozwolił
nawet zapytać o ojca, brata i siostrę. Byłam wyklęta, bo przecież moja
najbliższa rodzina to „bandyci". Jak chciałam się zapisać do ZBOWiD-u w 1949
roku, to mówili, że: „chyba jak chcę pojechać na białe niedźwiedzie, to
wtedy - tak".
Po 1957 roku szukaliśmy
przez Czerwony Krzyż. Od wszystkich przychodziły odpowiedzi: „takich u nas
nie było, takich nie ma, nie ma, nie ma..." To gdzie oni są?!
Głosy starych już ludzi,
którzy wtedy byli młodymi dziewczynami i chłopcami, jeszcze teraz drżą
płaczem. Rodzice aresztowanych zabrali najczęściej swój ból do grobu. Ci
młodsi cieszą się choć z tego, że mogą głośno upomnieć się o swoją krzywdę.
Z listu Jadwigi
Rowińskiej z Augustowa:
Piszę z radością, że
wreszcie można wyznać swój żal i ból, który gnębi przez tyle lat. 14 lipca
1945 r. we wsi Gruszki aresztowani zostali mój ojciec Jan Kurylo i brat
mojej mamy - Józef Ślużyński. W sumie zabrano z Gruszek chyba 14 osób. Moja
babcia pytała bojców, gdzie * zawieźli więźniów. Powiedzieli, że do
Krasnego. Zebrały się koi iety, wzięły wódkę i jedzenie i poszły, żeby
zobaczyć swoich bliskich. Nie było ich w Krasnem, ani na innych punktach
zbornych - w Kolnicy i Szczebrze. Podobno wszyscy zostali odstawieni do Gib.
To też znam z opowieści babci - gdy poszła do Gib, radziecki żołnierz
pokazał ręką las i powiedział, że „oni tam".
Inni piszą, by wyrazić
żal, ale też, by głośno upomnieć się o choćby moralne wyrównanie rachunku
krzywd.
List Haliny Pietrewicz z
Suwałk:
Skończyła się wojna.
Mój ojciec, Jan Puczyłowski, pracował jako leśniczy w Przewięzi. Wreszcie
połączyła się cała rodzina (rodzice i troje dzieci), kryjąca się w okresie
okupacji. Zaczęliśmy normalnie żyć.
I oto niespodziewanie
tragedia. Na szosie z Augustowa do Grodna został rozbity oddział rosyjski
pędzący bydło z Prus Wschodnich. W całej okolicy zaczęły się aresztowania
niewinnych Polaków przez NKWD.
19 lipca 1945 r., pod
wieczór, przyjechał bryczką major NKWD i zabrał ojca na kilka godzin,
rzekomo w celu wydania dokumentów (żeby mógł pełnić obowiązki leśniczego).
Ojca powieziono w kierunku Strękowizny. Już nie wrócił i nikt go od tego
dnia nie widział. Kryją go z pewnością mchy lasu, w którym pracował, którego
strzegł przez 20 lat.
Nie dały rezultatu
poszukiwania, nikt nie udzielił odpowiedzi. Straszono, by siedzieć cicho.
Później, również bezskutecznie, poszukiwaliśmy ojca przez Czerwony Krzyż.
Otrzymaliśmy odpowiedź, że nigdzie takiej osoby nie ma. Nawet z obozów
niemieckich zawiadamiano rodziny o śmierci bliskich. W NKWD człowiek nie
liczył się, ginął jak zwierzę.
W podobny sposób NKWD
aresztowało braci ojca - Tadeusza i Piotra Puczyłowskich, zamieszkałych w
Serwach.
Z listu Sabiny
Warakomskiej z Suwałk:
Mój ojciec,
Aleksander Warakomski, mieszkał w Leszczewku koło Starego Folwarku. W
sierpniu 1939 r. został zmobilizowany, po rozbiciu oddziału w okolicach
Grodna szczęśliwie wrócił do domu. Należał do AK, był łącznikiem.
W czasie obławy
NKWD-ziści nie zastali ojca w domu. Ponownie przyszli 25 lipca 1945 r.
Przeprowadzili rewizję, szukali broni i amunicji, lecz nic nie znaleźli.
Mimo to aresztowali ojca oraz Ludwika Korenkiewicza, który zaledwie trzy
tygodnie wcześniej wrócił z robót przymusowych. Podobno - tak mówili
Rosjanie - obaj zostali wydani przez „psów z tej samej wsi".
Przebieg wydarzeń
znam z relacji matki, urodziłam się bowiem już po obławie, w październiku
1945 r. Nie dane mi było widzieć ojca żywego i już go nie zobaczę. Musiałam
zadowolić się tylko kilkoma fotografiami, które na szczęście ocalały. Na
podkreślenie zasługuje fakt, że moja matka jako gospodyni domowa (w dodatku
- w ciąży), po aresztowaniu ojca pozostała bez jakichkolwiek środków do
życia. Jedyną pomocą zaoferowaną przez „władzę ludową" było oddanie dzieci
do sierocińca, do czego nie doszło.
Mimo upływu tak wielu
lat, nikt i nic nie jest w stanie wyrównać krzywd materialnych i moralnych.
Zbyt późno mam możliwość napisania o tej „wyłącznie osobistej" sprawie i
czynię to niezbyt chętnie. Spełniam jedynie obowiązek w celu ujawnienia
najprawdopodobniej jeszcze jednej zbrodni i zrehabilitowania pamięci ojca,
który w czasie wojny nie był bierny i dlatego zginął.
Wreszcie docierały do
nas listy, w których po prostu przypominano zbrodnię jednych i tragedię
drugich.
Pisze Tadeusz Toczko:
Pragnę uzupełnić
listę osób pomordowanych o nazwiska mieszkańców okolic Dąbrowy
Białostockiej. Wypadki, o których opowiadał mi mó.7 ojciec Józef Toczko,
miały miejsce 21 lipca 1945 r. o godzinie 4.00 rano. Przybył patrol złożony
z trzech czerwonoarmistów, którzy aresztowali ojca i jego brata -
Aleksandra. We wsi było kilka takich patroli. Aresztowanych zgromadzono w
jednym miejscu i po ustaleniu tożsamości albo zatrzymano, albo kazano iść „damoj".
Żołnierze dysponowali listą, prawdopodobnie wykazem członków Armii Krajowej.
Ojca i kilku mężczyzn zwolniono. Pozostałych wsadzono na furmankę i pod
bronią zawieziono do Kamiennej Nowej (stacja PKP). Aresztowano następujące
osoby: Stanisław Karpienia - Nowa Wieś, Józef Olszewski - Nowa Wieś,
Aleksander Toczko - Nowa Wieś, Władysław Szósto - Nowa Wieś, Dominik Wnuk -
Małyszówka, Józef Kułak - Małyszówka, Sobolewski - Kamienna Nowa, Krzywosz
(2 braci) - Kamienna Nowa, Ugolik (2 braci) - Kamienna Nowa.
Zatrzymanych
samochodem przewieziono do Kolnicy, tam byli zamknięci w stodole. Po dwóch
dniach odtransportowano ich do Augustowa i tam zamknięto w piwnicy domu,
gdzie przed wojną była kawiarnia „Turka", później siedziba MO. O godz. 3~A
rano (według % oświadczenia kobiety mieszkającej obok „Turka") zatrzymani
zostali wywiezieni w nieznanym kierunku i ślad po nich zaginął. Żołnierze
konwoju podobno mówili: „tylko nie zapomnijcie zabrać łopat". Groby naszych
bliskich pomordowanych w lipcu 1945 r. są w okolicy Augustowa, należy je
odszukać.
Obława trwała około
dwóch tygodni. Nagle, przeważnie w ciągu jednej nocy, opróżniono
prowizoryczne areszty.
- Załadowane ludźmi
ciężarówki odjeżdżały w stronę Rygoli. Po godzinie wracały puste - twierdzą
mieszkańcy Gib i jest to do dzisiaj jedyny trop.
Stefan Milewski w lipcu
1945 r. stracił brata.
- Staśka trzymali w
Gibach, w kuźni Kucharzewskiego. Tam, gdzie teraz stoi kościół. Ciotka
zanosiła jedzenie i ubranie. Powiedział, że już nic nie potrzebuje. Zaraz
potem przyjechała buda i „bojcy" zagnali wszystkich na skrzynię. Gdy
samochód ruszył, więźniowie zaśpiewali chórem „Jeszcze Polska nie zginęła".
|
|