Czesław Liszewski
W marszu i w walce
1 października 1939 roku
Dziś mija miesiąc, jak na spokojne wsie i miasta
polskie spadła nawała najeźdźców, pochód swój znacząc krwią, zgliszczami,
łunami pożarów. Zrozpaczony naród porwał się do nierównej walki w obronie
wolności, a jego armia przerzedzona, skrwawiona, porozbijana na grupy do
dziś broni z rąk nie wypuszcza i mocno wierzy, jeżeli nie w rychłe i
całkowite zwycięstwo, to w każdym razie w potrzebę i skuteczność jak
najdłuższego oporu. Gdy patrzę na szwadrony naszych oddziałów, na pewne i
dumne spojrzenia nie tylko oficerów, ale i żołnierzy z szeregów, serce
skacze z radości, że losy pozwoliły mi walczyć w szeregach kawalerii
Podhorskiego i pod sztandarem 3 pułku szwoleżerów. Bojowego honoru żołnierza
nie splamiliśmy, a do wieńca historii wpletliśmy niejeden liść wawrzynu. Od
miesiąca maszerowaliśmy nocami przez obrócone w perzynę wioski, przez
zbombardowane miasta, przez pola, łąki i lasy Ojczyzny kochanej, głodni i
wycieńczeni. Biliśmy się wciąż, czy to w otwartej walce idąc do natarcia,
czy to odgryzając się nieprzyjacielowi z boków, przodu i tyłów, w dzień i
noc; kośćmi poległych towarzyszy znacząc nasz szlak marszowy.
Rankiem wyciągnęliśmy do lasu położonego tuż przy wsi.
Mróz szczypie w nogi, jest zimno. Podszycie lasu białe od szronu, lecz
dobroczynne słonko wychyla się zza chmur i nie skąpi ciepła zziębniętemu
żołnierzowi. We wsi, obok nas kwaterował batalion piechoty, którego
żołnierze są dobrze zaopatrzeni. Mają nawet kawę konserwową, suchary, kaszę
i konserwy mięsne. Zazdrościmy im tych specjałów; my od dwudziestu dni
żywimy się przygodnie i czym można, a często całymi dniami nie widzimy ani
odrobiny gorącej strawy. Rozmawiałem z niektórymi oficerami piechoty, te
same mniej więcej przeżycia i te same nadzieje.
Gdy tak z drogi przy chałupach patrzę w stronę lasu,
nie widzę w nim nic: konie, działa i wozy schowane w krzakach, jedynie w
rowie na jego skraju ustawiona broń przeciwpancerna, a wysoko ponad drzewami
snują się kłęby dymu z ognisk i kotłów kuchennych. Dym tak pięknie skacze po
niebie, las pachnie żywicą, kapuśniak wierci w nosie; mimo wszystko życie
jest piękne i żyć się chce, a jeść też. Wróciłem do swoich, oparty o wóz
spożywam menażkę gorącego kapuśniaku i kawał świeżej wieprzowiny. Resztę
Fiedorowicz zapakował w sakwy, na później. Dostałem trzysta złotych jako
zaliczkę na pobory, ale to nie cieszy mnie zupełnie. Kupić za nie nic nie
można, a o wysłaniu rodzinie też nie ma mowy. Ma to mniej więcej tę samą
wartość, co kiesa złota znaleziona na pustyni przez umierającego z
pragnienia wędrowca.
Sowieckie samoloty krążą nad okolicą, lecz żadnych
szkód nie czynią, a wczoraj ponoć ostrzeliwały posuwające się kolumny
piechoty. Chodzę po lesie, by rozgrzać się i z rozpaczą spoglądam na
swe buty, bo to zima, a zelówki rozłażą się i koszula ostatnia wnet spadnie
z grzbietu.
Po południu pułki posuwają się w stronę rzeki
Tyśmienicy. Jesień, ostatnie promienie słońca rzuca na ziemię i ogrzewa ją
przed długim snem zimowym. Lasy pachną wrzosami, tak jak w naszych stronach.
Droga wysadzona starymi drzewami, piękna jest, napatrzeć się nie mogę, rosną
przy niej kasztany, klony jesiony i rozłożyste lipy. Nie droga to, a raczej
aleja. W pobliżu leśniczówka, typowa chata ginąca w winie, krzewach i
kwiatach. Las nie mniej piękny i poważny w swym wiekowym majestacie. Traktem
maszerują małe oddziałki piechoty, jadą wozy taborowe i kolumny amunicyjne.
Na jednym z wozów siedzi ppor. Karol Pigłosiewicz106
z suwalskiego pułku piechoty, który znalazł się samotnie u Kleeberga. Nie
poznaje mnie, krzyczę do niego obok przejeżdżając. Przystajemy dość często,
bo czoło kolumny przeprawia się przez rzekę. Saperzy, pionierzy kawalerii i
piechoty w niektórych miejscach barykadują drogi leśne. Gdzieś za lasem
głucho turczy koło młyńskie i szumi woda. Na Tyśmienicy saperzy budują most
dla artylerii i wozów, a kawaleria przeprawia się brodem. Bagnista to rzeka,
po obu jej brzegach podmokłe łąki, a na łąkach stogi siana. Widocznie
ludzie, nie mogąc go zebrać teraz, zostawili i czekają aż bagna i mokradła
skuje lód. Za Tyśmienicą droga pnie się zygzakowato pod górę, a potem znów
idzie doliną.
Nastrój szwoleżerów świetny, gęby wesołe, Fiedorowicz
kurzy machorkę, a szwoleżer Kępisty ogryza kość. W piasku rozbitej kopytami
drogi walają się granaty ręczne, ktoś je upuścił, nie zauważył albo nie
chciał podnieść. Pod dotknięciem końskiego kopyta mogą wybuchnąć, dlatego
chłopcy krzyczą do tyłu: „Uwaga granat!" Do drogi, jak wszędzie, podbiegają
ludzie, jedni ze zwykłej ciekawości, inni ze słowami otuchy i serdecznymi
życzeniami.
Już wieczorem dobiliśmy do wsi Ruda pod Kockiem, pod
tym Kockiem, gdzie ongiś zginął pułkownik Berek Joselewicz, Żyd bohaterski107.
Wioska leży w bagnistej dolinie i choć wielka, trudno rozkwaterować
szwadron, zwłaszcza konie. Jeden pluton z kpr. Sadowskim wysłaliśmy za wieś,
na kolonię. We wsi brud i smród, na jednej ze ścian widziałem tyle
karaluchów, że jak najprędzej wybiegłem z chałupy. Dopiero po godzinnym
łażeniu ulokowaliśmy się jakoś w kilku; jest dr Gerula, oficer płatnik
przysłany do pułku przez Kleeberga, Lewandowski i ja. Chłopcy śpią w
alkierzu, bo w stodole zimno i wilgotno. Deszcz pada, a ja z Władkiem łażę
po wsi za zdobyczą, lecz ani w sklepiku ani w żadnej z chałup nic kupić nie
można. W jednej z zamożniejszych zagród, w mieszkaniu zastaliśmy pełno
oficerów, strzelców konnych z Wołkowyska. Ci mieli szczęście, najedli się do
syta, a nam gospodarz wyskrobał resztki, niecałą szklankę. Dobrze, że ppor.
Holnicki, pomny na znajomość, dołożył ze dwie łyżki. W zamian podarowałem mu
skarpetki, bo zapasowe miałem w kieszeni.
Dłużej łazić nie warto, w ciepłej izbie o wiele
przyjemniej. Lewandowski na brzegu rzeki wystawił ubezpieczenie z erkaemem.
Kpr. Jasiewicz prawie przez całą noc smażył bliny kartoflane, aż patelnia
skwierczy. Dobrze tu nam na suchej słomie, w mieszkaniu.
2 października 1939 roku
Kpr. Sadowski powrócił do wsi, ale i dzisiaj miejsca
nie ma. Wysłałem go wobec tego za rzekę, do zagród luźno stojących w polu.
Powinien tam znaleźć kwatery, owies i siano. Kazałem mu tylko ubezpieczyć
się przez wystawianie czujki i broni specjalnej w pobliżu traktu
Kock-Syrokomla. Do szwadronu ma tylko kilka kroków po kładce przez rzekę.
Tam, w tych zagrodach bieda też aż piszczy, co ludziska mieli, to już
przechodzące wojska i tabory rozkupiły. Nie ma rady, szwoleżer Kamiński
chłopskim wozem jedzie do sąsiedniej wsi po owies, a Wolf z koszem i dwoma
granatami maszeruje do sąsiednich stawów po karpie.
Wlazłem na pagórek, a później na trakt. Jadą wozy z
uciekinierami wracającymi do Warszawy z nadzieją, że tam lepiej niż na
włóczędze i wycieraniu kątów w chatach polskich wsi.
Jedni twierdzą, że Warszawa już padła, inni że broni
się i ani myśli kapitulować. Gdzie prawda? Jak jest w rzeczywistości? Staram
się wierzyć w to drugie i myśl o kapitulacji stolicy odganiam jak najdalej.
Jeden wóz zapełniony aktorami i aktorkami stołecznych teatrów. Zmizerowane
to wszystko i wycieńczone nędzą, podróżą; nic z elegancji dawnych gwiazd
filmowych. Drogą maszerują grupy żołnierzy różnych pułków i broni. Idą, sami
dokładnie nie wiedząc dokąd. Zrezygnowani przeważnie mówią, ze wszystko
stracone, że cała Polska zajęta i zbroczona krwią. Gdy tego wszystkiego
słucham, to największym wysiłkiem woli staram się opanować, by nie ryknąć
płaczem i nie wyć z rozpaczy. W lewo las, tam moc taborów piechoty
Kleeberga. Ciszę nagle przerywa kanonada armatnia w stronie Kocka.
Początkowo trudno zorientować się czyje to działa, lecz po dłuższym
wsłuchiwaniu się dochodzę do wniosku, że niemieckie. Słychać i strzały
naszej artylerii, ale bardzo rzadkie.
Wróciłem do plutonu. Wolf przybył z karpiami, wybrałem
dwa duże i tłuste, zaniosłem na kwaterę rtm. Łaskiego, by je przyrządzić na
kolację. Nie sądzonyrn jednak było je spożyć. U Łaskiego zjadłem kapuśniak,
wypaliłem kilka papiejosów, a później wzięliśmy się do ustalania strat w
ludziach i koniach od początku wojny; wreszcie wyleźliśmy na wieś. Artyleria
grzeje, a pociski padają coraz bliżej, las nie daje bezpiecznego
schronienia, dlatego tabory wieją w stronę wsi Ruda. Na kilku wozach
kobiety, żony oficerów towarzyszące mężom przez cały czas wojny. U jednej z
tych kobiet widać daleko posuniętą ciążę. Nie wiem, na Boga, co ci mężowie
mają we łbach narażając tak te niewiasty. Czy nie lepiej było zostawić je w
jakiejś wsi czy mieścinie pod opieką dobrych ludzi, których chwalić Boga,
jest dość w Polsce? Nie moja to sprawa, ale lituję się nad ludzką głupotą.
Pociski zbliżają się i padają na wzgórza za rzeczką.
Pobiegłem by ściągnąć pluton do wsi, lecz z powodu braku miejsca pod dachem,
konie i ludzi umieściłem w sadzie pod drzewami a sam dołączyłem do grupy
oficerów pułku. Usiedliśmy wszyscy na kopę siana i wsłuchujemy się w świsty
i gwizdy pocisków, rozmawiamy, żartując beztrosko. A pociski coraz bliżej.
Gdyby tak jeden z nich walnął w tę kupkę, wzięliby nas wszystkich diabli, na
czele z dowódcą pułku. Ludzie uciekają z chat i spieszą przeważnie w krzaki
nad rzekę. I powoli zmrok zapadł, a my jeszcze we wsi w oczekiwaniu na
rozkazy.
Wieczorem spieszeni zajęliśmy stanowiska na wzgórzach
za wioską. Koniowodni i tabory ukryli się w lesie, a my zgrupowaliśmy się po
kilku pod drzewami w sąsiedztwie szwadronu rtm. Malewskiego.
Jest diabelnie zimno, wszyscy dzwonią zębami, a może
tak całą noc przyjdzie tu czuwać? Walka rozgrzałaby zziębnięte ciała, lecz
gdy do niej dojdzie, zmarzniemy jak psy. Chłopcy pobiegli po słomę, którą
rozesłali na ziemi, a następnie zagrzebują się w nią, że tylko łby z hełmami
wystają na zewnątrz. Obok mnie Łaski i Lewandowski, tak samo zagrzebani.
Gdzieś koło północy nadeszła kompania piechoty i zajęła miejsca obok nas.
Jest cisza, tylko niekiedy w górze pryśnie rakieta, trzaśnie karabin
maszynowy, gwizdnie pocisk albo z sykiem, sapiąc i wyjąc przeleci granat.
Nie drażni to nerwów, raczej działa nasennie; chrapnąłem i ja aż miło, lecz
zmarzłem tak straszliwie, że z wielkim trudem, odrętwiały cały, zwlokłem się
ze słomy. I nie wiem jakbym rozprostował zesztywniałe swe członki, gdyby nie
rozkaz wzywający szwadrony do wsi. Na linii została piechota, a my do
chałup. Chaty jakby wymarłe, ani żywej duszy, tylko łańcuchowe kundle
warczeniem i szczekaniem dają znać o sobie i o swych sympatiach do nas. W
domach ciemno, ogni rozpalić nie wolno. Szukając miejsca na wiązce słomy,
gdzie ułożył się Łaski, Lewandowski i ,,weterynarz" Dmowski, rzuciłem swój
hełm na głowę rotmistrza. Sklął mnie, nawymyślał ile się dało, a ja nic nie
wiem, nic nie czuję, bo zasnąłem momentalnie i spałem snem kamiennym.
3 października 1939 roku
- Wstawać! Do koni! - budzi Łaski.
A tak chce się spać, poleżałbym jeszcze z godzinkę,
przecieram oczy, patrzę w sufit, trochę szumi w głowie od leżenia w hełmie,
coś gryzie pod łopatką, przez okna widać gęstą mgłę i pewnie zimno na
dworze. Co robić? Rozkaz to rozkaz, leniwie siadam na słomę, podnoszę się i
wychodzę na podwórze. Osiodłane konie stoją na drodze przed domem, podchodzę
i dosiadam Cyprysa. Wkrótce szwadrony wyciągają i posuwają się wśród gęstej
mgły naprzód!
Rtm. Łaski dowodzi dywizjonem, słyszę głosy:
„Porucznik Liszewski na czoło!". Kłusem tam jadę i obejmuję szwadron. Mgła
spowija chaty, drzewa i pola, cicho suniemy przed siebie. Osada Syrokomla w
dymie, omijamy ją i stajemy we wsi Zakępie. Tabory odjeżdżają w las, a
szwadrony ukrywają się za stodołami, bo na wprost są stanowiska
nieprzyjaciela, z których Niemcy mogą nas dobrze dostrzec i ostrzelać z
dział. Szwadrony niedługo spieszają się i posuwają się bliżej drogi.
Koniowodni do lasu, broń maszynowa na stanowiska. Do szwadronu przydzielono
nam pluton karabinów maszynowych por. Olgierda Stamszkisa. Czekamy, stoję
ukryty za dachem piwnicy i patrzę w stronę linii niemieckich. Co dzisiejszy
dzień przyniesie? Ilu znów legnie na tej równinie przed nami i tam na wieki
pozostanie? Kto odniesie ranę i czy ten pochmurny dzień październikowy
będzie dniem zwycięstwa czy klęski? O tym myślę, jak i o tym zapewnię myślą
żołnierze przed bitwą.
Goniec przynosi rozkaz. Ściągamy ubezpieczenia i
maszerujemy drogą wykorzystując rowy, by być niewidocznymi. Doszliśmy do
olszyniaka zapełnionego ułanami i szwoleżerami z innych szwadronów. My
ruszamy dalej, Łaski prowadzi. W skład dywizjonu wchodzi nasz szwadron i
szwadron krechowiaków por. Filipczuka. Szumna to nazwa: dywizjon, a w
rzeczywistości garstka ludzi. W okresie ustawicznych walk i trudów stopniały
szwadrony i liczą niewiele więcej niż połowę pierwotnych stanów. Teraz idzie
nas siedemdziesięciu dwu. pochyleni, wolniutko, niekiedy biegnąc, w końcu
przystanęliśmy w krzakach. Łaski zapoznaje oficerów z sytuacją i wydaje
rozkazy.
Nacieramy na wieś Poznań, punkt wyjściowy do natarcia:
droga przed nami. Szwadron obejmuje starszy ode mnie stopniem Staniszkis. Na
prawym skrzydle dywizjonu posuwać się mam ja z plutonem, w lewo ode mnie i
nieco z tyłu pchor. Lewandowski, a Babacz na lewym skrzydle szwadronu.
Chwilkę czekamy, wreszcie natarcie rusza. W niejednej piersi serce puka,
dreszczyk chodzi bezkarnie po całym ciele i może to nie ze strachu, a z
emocji, przygody nowej, zmierzenia się z wrogiem ale i z losem, może w
oczekiwaniu sławy żołnierskiej; zresztą kto to odgadnie, kto na to odpowie?
Wszak tam, w polu niejeden zostać może, niejeden wróci krwią umazany i z
gnatami przetrąconymi odłamkami pocisków, niejeden cichy i skromny żołnierz
zabłyśnie blaskiem męstwa i cnót heroicznych.
Teren płaski, tylko przed nami we mgle majaczy las, a
niżej wioska schowana w stare drzewa i sady. Zbieram garstkę swych
szwoleżerów. Mam ich tylko ośmiu, jeden ręczny karabin maszynowy i jeden
karabin przeciwpancerny, tzw. „muszkieter". Rozwijam swoje ,,siły" jak
najszerzej i skokami posuwamy się stale naprzód. Rozpoczyna strzelać
artyleria niemiecka, ale drwimy z tego, bo pociski padają za nami. Posuwamy
się wciąż, między mną a Babaczem jest por. Staniszkis. Deszcz pada, ziemia
wilgotna, zaorana, nogi ciążą i grzęzną w niej. Naprzód. Znowu skok, padamy
i tak dalej. Artyleria wali bez końca, bije często, od razu z kilku dział.
Leżymy na równinie, oglądam się na wszystkie strony. Pociski pękają to tu,
to tam, to przed nami, to za nami, ale coraz bliżej. Gorąco się robi
wszystkim. Leżąc wyraźnie słyszę strzały, gwizdy, wreszcie ba-aach,
rozrywają się szrapnele. Wstrzeliwują się ścierwa, zaraz zaczną kropić po
nas. Spod miedzy wyrywają się zające i przestraszone biegną przed siebie.
Wymierzyłem do jednego z pistoletu, lecz nie strzelam, niech ucieka w
spokoju. Niedaleko leży por. Staniszkis, tak wrył się cały w ziemię, że
ledwo można dojrzeć wierzchołek hełmu na jego głowie. Spozieram do tyłu,
chłopcy moi jak kuropatwy, przywarli do miedzy, tylko od czasu do
czasu któryś z nich, odważniejszy i ciekawszy nieco, podniesie głowę,
rozejrzy się dookoła i znów wtula się w glebę. Pociski padają tuż, tuż,
jeden z nich wyrżnął w pluton Lewandowskiego. Poderwali się wszyscy z ziemi,
skaczą do przodu, niosą ckm. Jeden szwoleżer pozostał, nie żyje.
Leżę, przywarłem do tej pachnącej chlebem matki-ziemi
i czekam, co mi przeznaczenie gotuje; śmierć, ranę czy wyjście z tego
miejsca cało. Myśl leci tam, gdzie serce zostało i gdzie kochające istoty
może w tej chwili modlą się za mnie. Dziwne, że nie mam zupełnie strachu,
tak jestem spokojny i całkowicie opanowany, może nawet odrętwiały i obojętny
na wszystko. Jeżeli sądzone mi zginąć, no to trudno, żołnierzem jestem, do
licha, i nie na balu, a na wojnie. Żal byłoby Zochy i Wieśka, a życia
również, bo - mój Boże - kto chce umierać? Nawet uratowany samobójca rad
jest, że żyje.
Pociski karabinowe gwiżdżą też niekiedy, ale to
fraszka w porównaniu z tak długim i ciągłym ogniem artylerii. Od kul
karabinowych chroni byle wgłębienie i nasyp, a tu nie wiadomo, gdzie
rozerwie się pocisk i kogo dosięgną jego odłamki. Dlatego najbardziej na
mnie działa ogień artylerii. Warto byłoby głębiej wryć się w ziemię, ale nie
mam ze sobą łopatki, pazurami przeto grzebię dołek w oziminie, by głowę
ochronić. Deszcz leje, nastawiłem kołnierz od płaszcza. Ma to podwójne
znaczenie, po pierwsze ochrania od deszczu, bo nie wpuszcza go za kark, a po
drugie jest i tarczą dla mniejszych odłamków i chroni przed nimi szyję, a w
każdym bądź razie osłania siłę uderzenia. Znowu coś leci, coś gwiżdże i
wyje, nagle trach. Granat pada na linię mego plutonu, z początku nic nie
widzę, bo ogromny słup dymu przesłania pole, lecz stopniowo powoli opada.
Tam ktoś jęczy, to st. szwol. Banc został odłamkiem ranny w plecy.
- Banc wycofuj się do tyłu, we wsi jest lekarz -
krzyczę.
Znowu granaty, znowu biją i kropią po Unii. Coś mi
wprost szepcze, coś nakazuje abym czołgał się do przodu, czuję wyraźnie jak
rozkaz jakiś, przeczucie chyba. Posłuszny temu głosowi czołgam się, a ze mną
i moi szwoleżerowie. A nagle baach i odłamki padają na wszystkie
strony. Coś zwaliło się na moje plecy, w uszach szum, ktoś krzyczy:
- Pana porucznika zabiło!
Przez kilka sekund nie wiem, co się stało, bólu nie
czuję. Macam się po plecach, krwi nie ma, jestem cały, tylko mój płaszcz
pokryty warstwą ziemi.
- Żyję i jestem cały! - radośnie krzyczę w stronę
żołnierzy. Oni też żywi i cali, skok do przodu, biegniemy i padamy
znowu. Strzały, ogień, Niemcy ponownie zasypują pola
granatami i szrapnelami. My już jednak jesteśmy poza linią padania pocisków,
czujemy się bezpiecznie. Staniszkis również cały i zdrów. Ocieram spocone
czoło, a w kościach czuję trupi chłód. Ale miałem nosa, gdybym nie posunął
się do przodu, to koniec. Dziwię się, dlaczego na kilku ludzi rzucono tyle
żelastwa i przez tak długi czas trzymano nas pod silnym ogniem artylerii. Z
tego wniosek, że albo Niemcy nie liczą się zupełnie z amunicją, albo
obserwator wroga nie rozpoznał naszych sił i uległ złudzeniu. Inaczej więcej
ognia skierowaliby gdzie indziej, choćby na odwody.
Leżymy jeszcze, bo niebezpieczeństwo nie minęło
całkowicie. Chłopcy ożyli, Kępisty uśmiecha się nieznacznie, Kamiński głośno
rechocze, a nawet Wydra ze swoim erkaemem nie ma bladej twarzy i oczy jego
spokojnie patrzą po kolegach. Ciekawy to żołnierz, ma minę jakby nie swoją,
jakby się czegoś zawsze bał, nierzadko trzeba nań ostro krzyknąć, ale każdy
rozkaz i każde zadanie spełnia dokładnie. Widocznie u niego silniejsze niż
strach, nad którym panuje, jest poczucie żołnierskiego obowiązku i złożona
przysięga.
Por. Staniszkis wzywa szwadron do wsi, poderwaliśmy
się i biegniemy za nim. Dochodzi i Filipczuk ze szwadronem, teraz wszyscy
pędzimy do wsi w/dolinie. Zatrzymaliśmy się w niej dłuższą chwilę, wioska
pusta, jak wszędzie na linii bojowej. Przed chałupami leżą łóżka, kufry,
szafy i pościel. Chłopcy grzebią, szukają czegoś do jedzenia, ale znaleźli
tylko ogromny gąsior nalewki wiśniowej i z tą zdobyczą maszerują. Rtm. Łaski
wrzeszczy i każe gąsiorek zostawić, chłopcy tłumaczą, że to nic a nic nie
przeszkadza, że z gąsiorem mogą równie dobrze nacierać, jak bez
niego. Pociągnęliśmy wszyscy po kolei i rozgrzani, w linii plutonów, a w
plutonach kolumienkami, jeden za drugim, zmierzamy do widniejącego na
horyzoncie lasu. Woda pluska pod nogami idziemy bowiem bagnem i mokrą łąką.
Pistolet trzymam w garści. W kieszeni płaszcza trzy granaty. Lasem posuwamy
się powoli, pilnie wpatrując się w każdy krzaczek i w każde drzewo. Por.
Filipczuk ze swoim szwadronem jest na lewo od nas; uzbrojony od stóp do
głowy, w ręku ma karabin, dwa pistolety za pasem, w kieszeni trzeci i kilka
granatów powsadzanych gdzie się dało, za pas główny, koalicyjkę, torbę
polową. Wygląda może trochę groteskowato, może śmiesznie, ale nie
przeszkadza mu to być dobrym oficerem i dzielnym żołnierzem. Chłopcy
ukradkiem pociągają z gąsiorka, wreszcie pusty rzucają na ziemię.
Tak doszliśmy na skraj lasu i przez lornetkę
wpatrujemy się w teren. Przed nami pole, dalej znów las, a na otwartym polu,
nie dalej jak sześćset metrów od nas, bateria nieprzyjaciela, zaś w ścianie
lasu kilka czołgów czy samochodów pancernych. Nie spodziewają się nas
zupełnie, kanonierzy kręcą się koło dział, znoszą słomę i ani przeczuwają,
że śmierć czai się i krąży nad ich głowami. Z początku trudno nam uwierzyć,
by tak lekceważyli niebezpieczeństwo i nie wysunęli nawet ubezpieczeń.
Gratka niebywała, Łaski ściąga wszystkie ciężkie karabiny maszynowe i armaty
przeciwpancerne; mamy razem osiem cekaemów i dwie armaty, do tego jeszcze
ręczne karabiny maszynowe. Ustawiamy to wszystko na skraju lasu, nieco dalej
przykucnęła reszta ludzi. My ukryci za drzewami, wytężamy wzrok przed
siebie, ręce żołnierzy na cynglach. Napięcie, serca łomoczą żywo, ciałem
wstrząsa żądza czynu. Sekundy oczekiwania zdają się wiekami. Rtm. Łaski
podnosi gwizdek do ust-sygnał — a potem długie prawie bez przerwy granie
kulomiotów i strzały z dział przeciwpancernych. Wszystko przesłonięte ogniem
i dymem. U Niemców sądny dzień, zaskoczenie, czołgi i samochody niektóre
zostają, inne wieją. Działa milczą, a obsługa wycięta w pień, nasze maszynki
grają. Szalona uciecha u nas. Nie widzieliśmy jednak, że Niemcy jedno działo
mieli ukryte w lesie. To otworzyło ogień, na nasze nieszczęście celny,
gdyż pierwszy pocisk padł i wśród huku oraz dymu usłyszeliśmy jęki.
Obsługa jednego z cekaemów wycięta w pień, wachm. pchor. Alfred Michalak108,
który stał ze mną pod jedną z sosen, oberwał w udo i krwawi znacznie, por.
Staniszkis utyka na prawą nogę, ja oberwałem po ramieniu strąconą gałęzią
sosny. Ppor. Władysław Goetz,109
dowódca plutonu karabinów maszynowych ułanów krechowieckich,
wsadził głowę w znaleziony przypadkowo dół. A to przeklęte działo niemieckie
wciąż strzela, szwadrony wycofały się do tyłu. Oglądam się za jakimś
schronieniem i biegnę w stronę Goetza. Częstuje mnie papierosem, kurzymy, a
wonny dymek ściele się ponad głowami. Nie ma to, jak dobry papieros,
uspokaja nerwy i dodaje animuszu. Krechowiak rozmowny, gada i gada, a gdy
tylko pocisk uderzy, chowa głowę w dół, wystawiając na zewnątrz przeciwną
stronę medalu.
- Dlaczego pan, poruczniku, chowa tak głowę, to nas
nie ocali?
- Głowa zawsze ważniejsza, niż d... - stwierdził mój
kompan. Co robić? Ma rację, tak powinno przynajmniej być, ale zawsze jest to
pewne ,,ale".
Łaski kręci się wszędzie, wszystko widzi i nad
wszystkim czuwa. Rozkazuje cofać się w głąb lasu, poza zasięg
nieprzyjacielskich pocisków. W lesie teraz więcej wojska, cały nasz pułk z
dowódcą mjr. Witkowskim i adiutantem ppor. Januszem Szlązkiewiczem110.
Czesiek Geruła przy pracy, opatruje rannych resztkami środków opatrunkowych.
Ja, w myśl otrzymanego rozkazu, z półszwadronem wysunąłem się do przodu, by
ubezpieczać pułk i obserwować, czy gdzie spoza gałęzi nie wysuną się zielone
postacie Niemców. Nie widać ich wprawdzie, ale za to pociski artylerii
niemieckiej sięgają aż tutaj, hukiem i trzaskiem napełniając cały las. A
bije teraz kilka dział, Niemcy podciągnęli artylerię. Gałęzie strącone przez
pociski kaleczą niektórych szwoleżerów, a majora Witkowskie-go omal nie
powalił olbrzymi konar sosny, pod którą stał, bez przerwy ćmiąc papierosy.
Nie wiemy, co dzieje się na prawym skrzydle. Z rozkazu Łaskiego wysłałem
patrol ze starszym szwoleżerem Wolfem, najmłodszym, a jednym z najlepszych
w szwadronie. Poszedł, jak zawsze z ochotą i wrócił po godzinie, kulejąc
z lekka, bo oberwał w podeszwę buta odłamkiem artyleryjskim. Prócz bólu
powstałego wskutek uderzenia żadnego szwanku na ciele nie doznał. Nawiązał
za to łączność z piechotą, która nas luzuje.
Spełniliśmy swoje, niszcząc nieprzyjacielską baterię i
kilka wozów pancernych. Więcej zrobić nie dało się, wracamy do koni, które
zostały daleko w lesie za wsią Zakępie. Taczanki odjechały do tyłu, idziemy
więc pieszo, na zmianę niosąc cekaemy i skrzynki amunicyjne. Cekaemiści
pracowali dziś świetnie i zasłużyli na wypoczynek, dlatego koledzy z
plutonów liniowych ich wyręczają. W niesieniu pomagamy szwoleżerom i my,
oficerowie. We wsi Józefów Polski zastaliśmy swoje konie i całą naszą
Brygadę. Deszcz, który do niedawna tylko siąpił, zaczyna lać jak z cebra.
Zmokliśmy do szczętu, cieknie z hełmów, z kołnierzy, ramion, buty przemokły.
Tylko woda w nich chlupie. Kiszki skręca głód. Podczas natarcia nikt tego
nic odczuwał, gdyż cała myśl koncentrowała się wokół walki, teraz żołądek
żąda chociaż kawałka suchego chleba. A znowu ta przeklęta pogoda tak daje
się we znaki, że wytrzymać trudno.
Wleźliśmy do kuchni w pierwszej z brzegu chałupie,
ciepło bo na palenisku ogień płonie, ale ścisk ogromny. Pełno oficerów
łącznikowych brygady i dywizji, i kupa szeregowych. Chłopcy nasi usiedli na
podłogę, a my z Władkiem stanęliśmy przy kominie. Widzę i Józka Rylskiego
jak siedzi oświetlony blaskiem ognia, zajada kartofle i kawałek kaczki.
Podszedłem, schwyciłem jakąś kość, ale to tyle, co psu mucha. Wszedł ktoś
nowy, przyglądam się twarzy i poznaję, że to por. Janusz Karwowski111
z 9 pułku strzelców konnych, kuzyn mojej Zosieńki. Radość tym większa, bo
miałem go za poległego, gdyż żołnierze jego pułku, spotkani w Białowieży,
tak mnie poinformowali. Miłe spotkanie, a jeszcze milsze spożywanie łba
kaczki, którym ktoś nasycony nas obdarzył. Rozmawiamy o Suwałkach i
znajomych, lecz krótko to trwa, gdyż rozkaz wezwał wszystkich oficerów
łącznikowych, a za chwilę i my wskakujemy na ociekające wodą siodła i
człapiąc po błocie, stępem jedziemy do wsi Lipiny. Deszcz nie ustaje,
ciemność straszliwa.
Zmęczone konie co chwila potykają się na rozmiękłej
drodze, a ludzie prawie bez sił i woli. Ranny Banc siedzi w siodle, kiwa
się; zaciska zęby, ale siedzi. Ma słuszność, w każdym bądź razie lepsze to
niż tłuczenie się na zwykłym taborowym albo chłopskim wozie. Pistolet mój
tym razem w futerale, puściłem wodze, ręce wsadziłem do kieszeni, nastawiłem
kołnierz i chyląc się z boku na bok, to zasypiając, to budząc się na
przemian, jadę zobojętniały na wszystko. Nic mnie nie obchodzi, mogą
strzelać z dział i pancerek, karabinów maszynowych, ja mam tylko jedno
pragnienie, zwykłe ludzkie, nawet może zwierzęce —jeść i spać. Pewny jestem,
że tak chyba myślą wszyscy, ludzkie to i psychologicznie uzasadnione, ale
jeno padnie rozkaz, natychmiast uleci sen i głód, a każdy ze szwoleżerskiej
wiary zeskoczy z konia, ujmie w garść pistolet, granat, karabin czy maszynkę
i bić się będzie jak cholera. Taką jest już dusza żołnierska i taki los, i
taki obowiązek. Niekiedy przez plutony przeleci przekleństwo, gdy któreś
łapczywe konisko skubnie z siatki sąsiada kęs siana, niekiedy padnie pytanie
czy daleko jeszcze do tych Lipin.
Podróż nie jest wesołą, choć szwabom spraliśmy skórę.
Winę ponosi ta parszywa pogoda i ona na usposobienie człowieka wywiera wpływ
przemożny. Każdą spotkaną wioskę witamy radosnym - postój! Lecz nie,
maszerujemy dalej. Robi się coraz widniej, bo rakiety ze wszech stron
oświetlają niebo, a na horyzoncie palą się osiedla. Dalekie huki dział, to
tam bije się piechota gen. Kleeberga.
Dobiliśmy do Lipin. Postój, sen i gorąca strawa.
Znikło zmęczenie, plutony ochoczo biorą się do kwaterowania, karmią koniska,
bo one zasłużyły na to. Taki szmat drogi zmierzyły dzisiaj swymi
kopyciskami. Dla mego plutonu miejsca we wsi nie ma, więc poszedłem na
kolonię. W gruncie rzeczy zadowolony jestem z tego. trzeba będzie wprawdzie
bardziej czuwać, ale za to z furażem dla koni i wyżywieniem ludzi łatwiej
poradzimy. Pluton rozmieściłem w trzech zagrodach odległych od siebie
przeciętnie do dwustu metrów, inaczej nie można.
Z kpr. Sadowskim, rannym Bancem i jeszcze kilku ludźmi
wleźliśmy do chałupy obok lasu. Jak jest, to jest, ale ciepło i na
133łeb nie ciecze. Przylazł i Władek
Lewandowski, bo we wsi nie ma gdzie chrapnąć. Mokre ubranie ściągamy z
siebie i wieszamy koło pieca, gospodarz znosi słomę, a jego żona z córką
ścielą łóżka. Na jednym kładziemy rannego, a drugie zajmę do spółki z
Władkiem. Gosposia zgotowała garnek klusek na mleku i usmażyła wieprzową
wątróbkę. Zjedliśmy po kilka misek zacierek i talerz wątroby, a później do
łóżka. Na podłodze, na wiązce słomy śpi reszta towarzyszy broni, chrapanie
rozlega się po ciasnej izdebce. Inni na czujce i przy koniach. Z nimi i
Fiedorowicz, zawołany koniarz i filozof-stoik plutonu.
4 października 1939 roku
Koniowodni z końmi odeszli do lasu, a spieszony
szwadron za Lipinami na wysokości wsi Praga zajął linię bojową. Mój pluton
kopie stanowiska i wyściela je słomą. Czynią to chłopcy z zapałem, gdyż
dobrze wiedzą, że dół, wnęka strzelecka czy wgłębienie nie raz ocaliły życie
żołnierzowi. W lewo Lewandowski, a bliżej Woli Gułowskiej plut. Babacz.
Chodzę po linii i doglądam, by stanowiska były jak najlepsze, dobrze
zamaskowane i głębokie. Pluton wzmocniony maszynowymi karabinami pchor.
Jerzego Staniszkisa. Z nim to szukamy stanowisk dla tej najważniejszej w
moim plutonie broni. Zdecydowaliśmy się ustawić jeden ckm na dachu stodoły,
a drugi na wzgórzu obok. Z dachu wspaniały ostrzał i widok, można strzelać z
rozkoszą i skutecznie, niech tylko ktoś z Niemców spróbuje wychylić łeb z
lasu. Wszystko przygotowane do obrony i walki. Staniszkis zabrał się przeto
do sporządzenia posiłku, jakimś cudem wytrzasnął bochen chleba, kawał
słoniny, gęś i koguta, a nawet kwaśne mleko z kartoflami. Kwaśnego mleka nie
widziałem od początku wojny, jem aż mi się "uszy trzęsą. A później
kartoflane placki i gęś obficie podlana tłuszczem; żarcie jeżeli nie
królewskie, to w każdym razie wyśmienite. Pokrzepieni na ciele wyleźliśmy z
chałupy rozejrzeć się po świecie. Wlazłem na dach, na prawym skrzydle
placówka 3 pułku strzelców konnych, a Niemców nawet na lekarstwo, siedzą
przyczajeni w lesie. Chłopcy leżą w wykopanych przez siebie wnękach i
czekają. Apeluję do ich powinności i nakazuję nie spać, a pilnie uważać
przed siebie.
Wieczorem pozostałe plutony szwadronu odeszły,
pozostawiając nas samych. Przesunąłem się na najwyższe wzniesienia, w
miejsce gdzie był pluton Babacza. Czujkę wysunąłem przed siebie, by
obserwowała czy ze wsi Niedźwiedź w stronę Woli Gułowskiej, a więc na nasze
skrzydło, nie ruszy nieprzyjaciel do natarcia. Robi się coraz ciemniej,
zaczynają grzmieć działa artyleryjskie, a potem broń ręczna i maszynowa.
Artyleryjskie pociski ze świstem przelatują to w jedną, to w drugą stronę,
nasze i nieprzyjacielskie. Więcej i to o wiele jest tych wrogich.
Wykopaliśmy duży dół pod gruszą, wymościliśmy go słomą i leżąc we dwu ze
Staniszkisem obserwujemy Wolę Gułowską. Prawie bez przerwy od stanowisk
niemieckich lecą świetlne pociski i uderzają w domy Woli Gułowskiej
wzniecając pożary. Wyglądają jak snopy ognia, albo błędne płomyki na
bagnach, lecą pojedynczo, a częściej jak wiązki zapalonej słomy. Swąd dymu i
palącej się wsi dochodzi aż do nas. Obraz to iście neronowski. Ze wsi Lipiny
ludziska wyprowadzają dobytek i uciekają w pola, lasy.
U mnie spokój, czujki zmieniając się spełniają co do
nich należy. Nakryliśmy się słomą, by cieplej było i zasnęliśmy, lecz pocisk
artyleryjski, który walnął koło nas, poderwał wszystkich na nogi, odpędzając
resztki snu. Wszyscy żyją i są zdrowi. Wali drugi i trzeci, coraz ich
więcej. Wydaję rozkaz, by przesunąć się nieco w prawo, poza zasięg
artylerii. Biegnę, co chwila padamy na ziemię, by nie oberwać odłamkiem po
łbie, bo granaty i szrapnele padają jeden po drugim. Gdy ogień przerzucono
dalej, wróciliśmy na poprzednie miejsce. Teraz całe nasilenie ognia skupiło
się na Woli Gułowskiej i pobliskim lasku. Nikt nie śpi, a czuwają
wszyscy, nie tylko czujki. Tak jest aż do północy, do chwili, gdy łącznik
rtm. Łaskiego przyniósł rozkaz, bym ze swymi ludźmi wrócił do Lipin.
5 października 1939 roku
Dopiero minęła północ, do świtu kilka godzin, można by
w kątku chrapnąć. Cały szwadron zgrupowany w jednej izbie, obok, w stercie
słomy przed stodołą czuwają szwoleżerowie. Babacz pilnuje, by nie zasnęli i
co godzina zmienia czujki. Koniowodni jeszcze me wrócili, a ja zły jak
wszyscy diabli, w sakwach bowiem siodła jest jedzenie: chleb, trochę masła i
smażona gęś. Zjadłoby się coś, a tak nie ma żarcia, Łaski nie daje mi
spokoju z tą gęsią, też jest bardzo głodny. Wyszedłem na podwórze, ale koni
nie widać, włóczę się i patrzę na gwiazdy, słucham jak gwiżdżą smugowe
pociski. Sprawdziłem czujki i podsłuch - w porządku, nie śpią. Okiennice
domu, w którym zgrupowano szwadron, szczelnie zamknięte i żaden promyk
światła nie przebija się na zewnątrz . Pluton Babacza jeszcze u siebie smaży
kury i gotuje kaszę. Pędzę chłopców do szwadronu, skoro tylko skończą jeść.
Częstują mnie kaszą, siedząc na stołeczku jemy z jednego garnka, oficer i
żołnierze szeregowi szwadronu zbratani trudami walki i niedoli, która na
wojnie nikogo nie oszczędza.
W szwadronowej izbie taki tłok, pełno brudnej i
wydeptanej nogami słomy, że trudno nawet wyciągnąć się swobodnie.
Szwoleżerowie walą się jeden na drugiego, dużo przy tym krzyku, klątw i
wymyślań, ale i to mija wkrótce, sen morzy skołatane głowy. Leżę skurczony,
ręce podłożyłem pod głowę, myślę i zasnąć nie mogę mimo najlepszych
chęci. Dlatego wstałem i poszedłem do Łaskiego. Rotmistrz też nie śpi i
pyta, czy wrócili koniowodni z końmi, a Fiedorowicz z gęsią. Pijemy prażone
mleko, lecz o chlebie szkoda marzyć.
Tak trwa do świtu. Ranek wstaje cudny, słoneczny, choć
szron gęsto pokrył wszystko, trawy i dachy chat, i krzewy, i drzewa.
Nadciągnęli oczekiwani koniowodni, z nimi i moja gęś. Stara, twarda,
łykowata, ale kto by na to zwracał uwagę. Znowu idę do wsi Praga na
placówkę, pieszo, bo to niedaleko. Dzisiaj chłopcy nie będą leżeć w polu, w
rowach, trzymam ich w budynku, a na wzgórza wystawiam ręczny karabin
maszynowy i broń specjalną. Dom opuszczony przez właściciela nocą w obawie
przed bombardowaniem i pożarem, wszyscy uciekli z całym dobytkiem. Podłoga
zasłana słomą, nikt jednak z niej nie korzysta, bo pogoda piękna i
słoneczna.
W okolicy nic ciekawego, a i działa niemieckie biją
nie tak często, Usiadłem na zwalony ul w sadzie i rozmawiam ze swymi
szwoleżerami. Dzielni to towarzysze broni, obowiązek swój żołnierski
spełniają z ochotą, są karni, posłuszni i odważni. Tak mi się wydaje, że dla
mnie mają wiele sympatii i zaufania, a to największa nagroda dla dowódcy.
Zwierzają się ze wszystkich trosk i kłopotów. Nęka ich troska o pozostawione
w zajętym przez najeźdźców obszarze rodziny i własne warsztaty pracy.
Kochają Polskę i wierzą w jej przyszłe, jasne, słoneczne dni chwały. I choć
wszyscy tak różni, o tak odmiennych typach i temperamentach, mają jedną
wspólną cechę: wierność złożonej przysiędze. Takim jest i poważny kpr.
Sadowski, i wytrzymały na ból Banc, i rozmarzony, odważny Wolf, i
kombinator, żywy i wesoły Kamiński, i ponury Kępisty, i bojaźliwy ale karny
Wydra, i wiecznie kopcący machorkę Fiedorowicz, i tylu, tylu innych.
Przybył goniec, bym zwijał placówkę i natychmiast
dołączył do szwadronu. Szwadron gotowy do wymarszu, komenda - „Na koń"! i
wszystkie pułki Brygady w pochodzie na wieś Niedźwiedź i Charlejów, by z
boku zajść i uderzyć na nieprzyjaciela. Przez pola, stępem, pułk za pułkiem
i szwadron za szwadronem wjeżdżamy do lasu. Z boku strzały broni maszynowej,
a w powietrzu warkot silników. Schowaliśmy się z końmi pod drzewa,
niemiecki samolot wywiadowczy leci niziutko, prawie nad wierzchołkami drzew,
nie otwieramy do niego ognia, bo skutek wątpliwy, a zdradzimy swą obecność.
Widać wyraźnie załogę, mam jednak wrażenie, że dojrzeli nas, bo gwałtownie
samolot wzniósł się w górę i poleciał.
Czekaliśmy do zmroku, a gdy zrobiło się całkiem
ciemno, szwadrony ruszyły do walki pieszej. Spieszony pułk prowadzi mjr
Witkowski. Cały czas posuwamy się lasem, cicho, nikt nic nie mówi, tylko
niekiedy trzaskają gałęzie naciśnięte twardym butem żołnierskim. Ciemno,
zbłądziliśmy. Wracamy, a potem znów przed siebie. Stanęliśmy na skraju lasu,
artyleria i dwie armaty przeciwpancerne na stanowiskach. Czekamy, a gdy
pociski wroga bzykają koło nas, chronimy się za drzewa. Już rzadko kto chyli
się i pada na ziemię. To nie to, co na początku wojny, dziś to chleb
powszedni. Żołnierz zdążył przywyknąć i oswoić się z wrzawą bitwy, graniem
armat i świstem pocisków, a nawet ranami i śmiercią. Mieliśmy już wychylić
się z lasu i rozwinąć do natarcia, gdy ze sztabu dywizji wpadł rtm. Gałica z
rozkazem do płk. Milewskiego. Nie znamy treści tegoż rozkazu, lecz w mózgach
wierci pytanie: co te wszystko znaczy? Dlaczego?
Na leśnej polanie stoją nasze konie, żołnierze przy
nich Z naszym pułkiem sąsiaduje 4 dywizjon artylerii konnej, oficerowie
rozmawiają w grupach, ognisk rozpalać nie wolno, zakaz to surowy. Ziąb
straszny, chłód szczypie w nogi, marzną ręce, a całym ciałem wstrząsa
dreszcz. Rtm. Łaski szczęśliwy, bo posiada kożuch, a my tylko wiatrem
podszyte płaszcze Gdyby choć łyk ciepłej kawy z manierki, czy łyżka strawy.
Grupki rozchodzą się i pojedyncze postacie zaczynają dla rozgrzewki spacer.
Z początku chodzimy wolno, ale trudno w ten sposób się rozgrzać i sen morzy
powieki. Zdaje się, że nie wytrzymam i upadnę na ziemię, by choć z godzinkę
pospać; wczoraj nocą nie spałem zupełnie. Boję się jednak tego, skonałbym z
zimna. Biegam jak opętany i po pewnym czasie rozgrzałem się trochę Niektórzy
koledzy, zwłaszcza ci, co mają odporne na wilgoć, nieprzemakalne peleryny,
leżą pod krzakami. Baterie dak-u swoim kanonierom wydają zupę i po
kawałku mięsa. W naszych kotłach pustki, oczy szwoleżerów złe, bo po jaką
cholerę przywieźli tę zupę pod sam nos i tylko drażnią ludzi. Ale
szwoleżerowie nie w ciemię bici, korzystając z ciemności, cicho podchodzą z
menażkami, stają w ogonku i biorą jadło jako kanonierzy, Nim zorientowali
się kucharze, kupa naszych zdążyła nieźle podjeść. Fiedorowicz obrócił nawet
dwa razy, pamiętając i o mnie.
Różne chodzą gadki po plutonach. Niektórzy oficerowie
twierdzą, że Niemcy przyparci do Tyśmienicy proszą o wypuszczenie ich z
matni i zawieszenie na kilka dni działań wojennych. Inni znów plotą co
innego, ale prawdy nikt nie zna. Dowódca pocztu Brygady, st. wachm.
Baranowski tajemniczo oznajmia mi, że sytuacja tragiczna, że jesteśmy w
kotle otoczeni przez przygniatające siły niemieckie, gorzej jak pod
Ho-dyszewem. Pozostało albo polec, albo kapitulować.
Nie wierzę i nie chcę w to wierzyć ani przez sekundę,
to być nie może. Kapitulować? Na Boga, wszystko, ale nie to. Za nic. Złożyć
broń i oddać się na łaskę wroga! To najgorsza rzecz, jaka żołnierza,
chcącego walczyć, spotkać może. Won te myśli, wszak w ciągu ostatnich dni
zadano poważne cięgi Niemcom, choć i oddziały polskie poniosły też ogromne
straty. Wachmistrz plecie, jak i inni.
Rozkaz powrotu .do Lipin. Lasem prowadzimy konie, by
troszczeczkę się rozgrzać, a gdy las minęliśmy, wsiedliśmy na swe bojowe i
wynędzniałe rumaki Wola Gułowska owiana pożarem, tu chyba zostaną ruiny i
zgliszcza; w morzu ognia spłonie wszystko. W Lipinach wleźliśmy do tych
samych domów, gdzie wczoraj kwaterowaliśmy, a konie stoją w tych samych
stajniach i stodołach. Położyłem się spać, aplut. Babacz czuwa na placówce.
Słoma w izbie wilgotna, brudna, po ścianach łażą karaluchy. Pełno leży
szwoleżerów, szczury gryzą podłogę. Brr... Otrząsam się z zimna, ale
zasnąłem momentalnie z głową ułożoną w hełm zamiast poduszki i pełną mętnych
myśli, niedokończonych przewidywań i snów o jutrzejszej, wygranej bitwie.
6 października 1939 roku
Ktoś mnie budzi, ktoś wali w bok i ciągnie za nogi, a
przez sen słyszę słowa:
- Panie poruczniku, niech pan wstaje, ale szybko!
Słowa jakby drżące, jakby tłumione wzruszeniem. Gdy
otworzyłem oczy, zobaczyłem pochyloną nade mną postać plut. Babacza o
tragicznej minie i oczach we łzach. Ciągnie mnie na podwórze, bo wobec
szwoleżerów nie chce nic mówić. Zerwałem się jak z procy i wyskoczyłem za
nim przed dom.
- Co się stało, co jest panie plutonowy! — pytam
gorączkowo.
- Nic jeszcze nie wiem, ale otrzymałem rozkaz
zwinięcia placówki.
Zwijać placówkę w obliczu nieprzyjaciela, to coś
niezwykłego, co w logicznej jest przeciwności z regulaminami walki. Nie mogę
tego pojąć, lecz czuję, że kryje się w tym fakt niedobry i groźny. Proszę
Babacza, aby niezwłocznie mnie zawiadomił, gdy zajdzie^ coś ciekawego,
nowego. Wróciłem do chałupy i markotny usiadłem na stołku pod piecem.
Chłopcy wstali, krzątają się po izbie, widzą zmianę we mnie i pytają o
przyczynę tego. Nic nie odpowiadam, nie mogę przecież dzielić się z nimi
swymi przypuszczeniami, a nic konkretnego jeszcze nie wiem. Znowu przyszedł
Babacz i tym razem z hiobową wieścią. Wszystkie czujki otrzymały rozkaz
wywieszania białych chorągwi, oznaki poddania się.
- Boże drogi! To być nie może!
Nieprzytomny, jak szalony wybiegam z chałupy, a za mną
Władek Lewandowski i kilkunastu szwoleżerów. Trudno uwierzyć, jednak
niestety - koniec! Za stodołami, na linii czujek, jak okiem sięgnąć las
białych chorągwi. Strzały umilkły zupełnie, cisza śmiertelna dookoła. Mrozi
to po prostu krew w żyłach. Wobec przytłaczającej przewagi wroga
kapitulujemy rzecz to straszna, niespodziewana. Tyle walk, przelanej krwi i
trudu, tyle marzeń i niespełnionych nadziei, a teraz sromotna niewola. A tak
jeszcze niedawno, jadąc przez pola Ojczyzny snułem marzenia o
wjeździe z pułkiem do oswobodzonej rodzinnej, pięknej mej Suwalszczyzny.
Prysły marzenia, twarda rzeczywistość rozwiała je jak dym. Gdzie nasze
laury? Gdzie sława żołnierska?
Tragedia tym rozpaczliwsza, że jak dowiedziałem się,
jesteśmy ostatnimi oddziałami Polski Walczącej, stolica padła przed kilku
dniami, kraj zdeptany stopą najeźdźców, cała armia w niewoli, podobnie jak
francuska w 1870 roku. Chwała dla nas, że biliśmy się najdłużej, poddajemy
się ostatni, ale rozpacz, że właśnie ostatni, że nikt już w Polsce oporu nie
stawi, że praca nad odbudową niezawisłości przeniesie się, jak za dawnych
lat, w podziemia i na inne fronty Europy, gdzie walczą nasi sojusznicy. Nie
wiem, czy bym nie palnął sobie w tej chwili w łeb, gdyby nie wiara w
Niepodległość. Pola bitewne Polski z 1939 roku to tylko epizod w tej wojnie,
ona potoczy się nadal i ogarnie całe lądy i morza. A z niej musi wyjść
zwycięstwo i wolność naszego kraju. Tylko kiedy to nastąpi? Jak długo
potrwa?
Po drodze wioski łażą grupy oficerów, podoficerów i
żołnierzy. Smutni, przygnębieni, nie ci, co dawniej. Ani rubasznego humoru,
ni przekleństwa, ni naigrywania się z pocisków niemieckich, tylko gorączkowe
pytania przebiegają z ust do ust. Nasi wyżsi dowódcy doszli do przekonania,
że dalsza walka nie rokuje nadziei, hekatomby tworzyć nie można, bo to tylko
pierwszy rozdział tej wojny, a życie podkomendnych żołnierzy potrzebne
będzie Polsce.
Wczorajszej nocy nasza Grupa poniosła olbrzymie
straty, zarówno kawaleria, jak i piechota Kleeberga. Te kilka tysięcy
żołnierzy z małą ilością dział i amunicją na wyczerpaniu, bez żywności i
paszy dla koni, samym tylko męstwem nie zwalczy pierścienia wojsk,
wyposażonych w liczne baterie dział i miażdżącą przewagą w ludziach i
materiale. W dodatku do dyspozycji niemieckiego dowódcy stoi załoga w
Dęblinie i samoloty. Nie uszlibyśmy żywi, wycięto by nas co do nogi. I tak
groził niemiecki gen. Helmuth Otto112,
że uznaje nas za dywersantów, że nie będzie brał jeńców i użyje wszystkich
środków celem zupełnego zniszczenia walczącej rozpaczliwie Grupy.
Mam ze sobą rozkaz Dowódcy Grupy, gen. Kleeberga. Z
daty wynika, że na kapitulację zdecydowano się wczoraj w godzinach
popołudniowych, a my wieczorem ruszyliśmy do natarcia.
Ten historyczny rozkaz ostatniego dowódcy ostatniej
regularnej grupy wojsk walczących z Niemcami w roku 1939 brzmi, jak
następuje:
Samodzielna Grupa Operacyjna
"Polesie"
m.p. dn. 5 X 1939, godz. 16.30
Żołnierze!
Z dalekiego Polesia, znad Narwi, z jednostek, które
się oparły w Kowlu demoralizacji, zebrałem Was pod swoją komendę, aby
walczyć do końca. Chciałem wpierw iść na południe — gdy się to stało
niemożliwe — nieść pomoc Warszawie. Warszawa padła nim doszliśmy. Mimo
tego nie straciliście nadziei i walczyliście dalej. Najpierw z
bolszewikami i bandami dywersyjnymi. Następnie w trzydniowej bitwie pod
Syrokomlą i Kockiem z Niemcami. Wykazaliście hart i odwagę w masie
zwątpień. Dochowaliście wierności Ojczyźnie do końca. Dziś jesteśmy
otoczeni, amunicja i żywność na wyczerpaniu. Dalsza walka nie rokuje
nadziei, a tylko rozleje krew żołnierską, która się jeszcze przydać może.
Przywilejem i przykazaniem dowódcy jest brać odpowiedzialność na siebie.
Dziś biorę ją w tej najcięższej chwili — każę zaprzestać walki, by nie
przelewać krwi nadaremno. Dziękuję Warn za Wasze męstwo i karność. Wiem,
że staniecie, gdy będzie potrzeba. Jeszcze Polska nie zginęła i nie
zginie!
Rozkaz powyższy przeczytać przed frontem wszystkich podwładnych mi
oddziałów.
Dowódca SGO "Polesie"
( —)
Kleeberg generał brygady
Powyższy rozkaz przesłyłam do wykonania
z r. szefa sztabu Dyw. ,,Brzoza"
(—) Adarnowicz ppłk dypl.113
Rozkaz ten jest dowodem uznania przez dowódcę postawy
żołnierza, który do końca zaszczytnie spełnił swój obowiązek.
Rtm. Laski poszedł na odprawę, a gdy powrócił, ten
twardy człowiek miał w oczach łzy. Zebrałem szwadron, jego dowódca
przedstawił sytuację i prosił szwoleżerów, by nie rozpaczali, a trwali i
wierzyli, bo to nie koniec - nadziei grzebać nie wolno. Oznajmia, że o
godzinie jedenastej mamy wyruszyć i złożyć broń. Te słowa wygłasza
stłumionym głosem mięśnie twarzy drżą, a cały szwadron szlocha. Nie
żołnierska to rzecz płakać, ale jak temu zapobiec, gdy uczucie silniejsze od
woli, gdy rosa zwilża powieki i gdy taki ból ściska serce. Jest rozkaz, by
wszyscy żołnierze ogolili się, wyczyścili broń, mundury, siodła i konie.
Niech widzą Niemcy, że polski kawalerzysta i bić się potrafi świetnie i
wyglądem, butą i zawadiactwem zawsze góruje nad swymi kolegami z innych
rodzajów broni, a moim zdaniem to są cechy dodatnie i konieczne w armii.
Później, w mieszkaniu wypłaciliśmy żołd wszystkim
szwoleżerom. Każdy otrzymał po sto złotych, rotmistrz odczytywał awanse
podoficerskie. Wachmistrzami zostali: plut. Babacz i Bojanowski; kpr. pchor.
Jakubowski Antoni, Sadowski, Alojzy Czywilis, Stefan Jasiewicz, Laskowski
otrzymali zasłużone awanse na plutonowych, a cały szereg starszych
szwoleżerów, między innymi: Wolf, Kamiński,, Banc, Wasilewski stali się od
dziś kapralami. Starsi stopniem podchorążowie, mający warunki do awansu
otrzymali zaświadczenia, że są mianowani oficerami. Władek Lewandowski od
dawna woził w kieszeni gwiazdki i teraz je przypiął do naramienników munduru
i płaszcza. Tylko oficerowie nie otrzymali ani awansów, ani odznaczeń, bo
dowodzący nami generałowie nie mają do tego uprawnień i zresztą w takiej
chwili kto o tym myśli.
Od rana aż do godziny 10.00 gorączkowy ruch w wiosce,
golenie się, strzyżenie, czyszczenie koni i rzędów, niszczenie cenniejszej
broni itp. Luźne konie oddajemy gospodarzom w nagrodę za trudy i poniesione
dla wojska ofiary. Lancę szwadronową ze srebrnym okuciem pamiątkowym na
przechowanie wziął jeden z mieszkańców obiecując ją skryć i we właściwym
czasie zwrócić pułkowi. Mapy spaliliśmy.
O godzinie 10.30 cały
pułk ustawia się w czworobok na placu za najbliższą stodołą114.
Oficerowie przy swych szwadronach i plutonach. Siedząc na Cyprysie przed
plutonem, myślami sięgać usiłuję w przyszłość. Co będzie z Polską i z nami?
Dokąd nas los poprowadzi? Jesteśmy żołnierzami Rzeczypospolitej, walczyliśmy
do ostatka, mogiłami poległych kolegów znacząc swój szlak marszowy. Przed
nami druty obozów jenieckich, całkowita izolacja. Czy długo potrwa i czy
danym nam będzie jeszcze w tej wojnie służyć Ojczyźnie po żołniersku?
Nadjeżdża płk Milewski. Pada komenda: - „Szable, lance
w dłoń! Na prawo patrz!".
Mjr Witkowski składa raport.
- Czołem szwoleżerowie!
- Czołem panie pułkowniku - odpowiadają szwadrony.
Pułkownik przejeżdża przed frontem szwadronu i pozdrawia nas, swe dzieci.
Wreszcie przystaje w środku czworoboku i przemawia, wierzchowiec
niespokojnie grzebie i trzęsie łbem. Pułkownik spokojny i opanowany, lecz
jego oczy jeszcze bardziej błyszczą niż zawsze, twarz nieruchoma a słowa
przerywa, gdyż głębokie wzruszenie ściska mu krtań.
- Kochani Moi Szwoleżerowie! - rozpoczyna pułkownik. -
W ciągu pięciu tygodni tej wojny byliście karni, mężni i obowiązek swój
spełnialiście do końca. Wykazaliście wysokie walory żołnierskie.
Wierzyliście w zwycięstwo i nie zwątpiliście w siły moralne narodu i
potrzebę walki. Zostaliście do końca wierni złożonej przysiędze wojskowej.
Dumny jestem, że dowodziłem Wami. Kośćmi poległych towarzyszy broni
usłaliśmy pola od Suwałk aż tu pod Dęblin. Na te kości przysięgamy dzisiaj,
że kiedy Polska zażąda i losy pozwolą znów spełnimy swój obowiązek
żołnierski. Cienie przodków naszych, żołnierzy polskich i kolegów pułkowych,
padłych w tej wojnie, błogosławić nam będą. Wzywam Was - wytrwajcie! Bądźcie
silni duchemA Wierzcie w Polskę! Dziękuję Warn, oficerowie, podoficerowie i
żołnierze. Niech żyje Polska!
Skończył, oczy lśnią ogniem i łzami. Ze wszystkich
piersi bucha silne: ,,Niech żyje! Niech żyje".
Z oczu oficerów i żołnierzy kapią łzy. Zebrana opodal
ludność cywilna głośno chlipie i rękami ociera oczy. Staram się jakoś
opanować, lecz Bóg mi świadkiem, że nie mogę. Łzy kapią na płaszcz i przedni
łęk siodła. I nie wstydzę się tego zupełnie, tak samo jak inni. Zbyt silne
przeżycie i wzruszenie. Tylko duma rozpiera serce, że losy pozwoliły mi
służyć pod sztandarem 3 Pułku Szwoleżerów Mazowieckich Kozietulskiego.
Ppor. Migurski zaintonował pieśń - piękny, silny,
potężny hymn państwowy: „Jeszcze Polska nie zginęła!". Szwadrony
podchwyciły, śpiewają, a słowa hymnu lecą hen daleko, do wsi, do miast, na
polskie pola i lasy aż do Tronu Najwyższego.
- Jeszcze Polska nie zginęła!!!
Panie pułkowniku, Mjlewski! Słowa Twe zapadły w nasze
dusze głęboko i wierz nam, że gdy Twój rozkaz wezwie nas znowu w szeregi
pułkowe, staniemy wszyscy. Czas spędzony w polu pod Twymi rozkazami,
bohaterski pułkowniku, miłym będzie wspomnieniem, boś Ty prowadził oddziały
nasze przez trud i walkę, przez krew i rany. Ulegliśmy przemocy, ale nie
zhańbiliśmy się. Dumny będę do końca życia, żeśmy ostatni w tej krwawej
wojnie polsko-niemieckiej 1939 roku złożyli broń. Zasługa to wodza Dywizji
Kawalerii, gen. Podhorskiego i zasługa Pana, najpierw dowódcy pułku a
później i Brygady i wszystkich żołnierzy pułku, żeśmy wśród ogólnego
rozprężenia w tej wojnie, fali uciekinierów i panikarstwa, morale
żołnierskie cenili wysoko i służyli krajowi dopókiśmy mogli.
Punkt jedenasta wymarsz. Przed nami długi wąż kolumny,
jadą pułki kawalerii i baterie dział, maszerują bataliony piechoty
Kleeberga. Wielu z rękami na temblakach, wielu głowy brudną szmatą
obwiązane. Miny wszystkich choć smutne i przygnębione, ale butne, jakby
mówiły: „Poczekajcie, dranie, odpłacimy wam z nawiązką!".
Ludzie wybiegli na drogę i błogosławią swoim, a
złorzeczą wrogom. Dojechaliśmy do Woli Gułowskiej, wieś spustoszona, ruiny i
pogorzeliska. Przez kilka dni tu walczono, siekąc tę nieszczęsną wioskę
granatami i pociskami. Piękny i stylowy kościół stoi, ale ściany okropnie
podziurawione, poobłamywane tynki, a cały dach zniszczony. Nawet krzyż na
wieży mocno
145przechylił się w bok, bo i go dosięgnął
pocisk. Przed plebanią sanitarne auta niemieckie dla ciężej rannych naszych
żołnierzy, a na cmentarzu koło kościoła niemieccy żołnierze grzebią swoich
poległych. Pola gęsto usiane zielonymi mundurami, a opowiadają, że przez
całą noc Niemcy grzebali swoich. Na polach walają się resztki uzbrojenia,
hełmy ładownice i pociski.
Za kościołem po obu stronach drogi leżą polegli polscy
żołnierze, jest ich bardzo wielu. Zastygli i stwardnieli, układali się w
różnych pozycjach. Biedni chłopcy, a wszyscy przeważnie młodzi. W rowie przy
samej drodze trup podchorążego, karabin jeszcze trzyma w ręku, oczy otwarte
i skierowane w jakąś zagadkową dal. Niedaleko znów trup młodego oficera. Po
drodze chłopcy zeskakują z koni i przeszukują kieszenie poległych, szukają
dokumentów, listów i fotografii. W kieszeni oficera list od narzeczonej,
poplamiony i zakrwawiony: „Kochany Mój Janeczku" - brzmi nagłówek i dalej
słowa tęsknoty i oczekiwania. Szkoda, że nie ma nazwiska ani tej pani, ani
porucznika.
Las za wsią cały strzaskany, wierzchołki sosen
pościnane, konary bezładnie zwisają. Wszędzie leje po pociskach, skrzynki z
amunicją, pasy, bagnety, granaty, zniszczone części broni maszynowej, puste
menażki i łyżki żołnierskie. Gorąco tu było. Droga, którą jedziemy zryta
gąsienicami czołgów i kołami samochodów. Rozmawiam ze swymi szwoleżerami,
wszyscy wierzą, że Polska znów będzie wolna i znów nad naszymi głowami
zafurkoczą szwoleżerskie proporce.
Dojechaliśmy do punktu, gdzie mamy składać broń. Kręci
się tu pełno Niemców, pieszo i na motocyklach. Maszynowe karabiny gotowe do
strzału, obsługa przy nich. Zsiedliśmy z koni, idziemy pieszo z głowami
podniesionymi hardo, z dumą w całej postawie. Niech widzą, że Polak ulega
przemocy, gdy już dalej walczyć nie może, ale w każdej sposobności potrafi
chwycić za broń. Trzeba bezstronnie przyznać, że oficerowie niemieccy i ich
żołnierze odnoszą się do nas grzecznie.
Szwadrony przystają, mamy złożyć broń. Moment
najbardziej tragiczny... Możemy zostawić rzeczy osobiste, lornetki,
własne szable i torby polowe, broń palną i sieczną skarbową zdajemy. Mam
szablę fasowaną. Podchodzę do plutonu, chcę coś powiedzieć, ale ze
wzruszenia nie mogę wydobyć głosu z gardła. Szwoleżerowie odpinają szable i
zdejmują z pleców karabinki. Żołnierze niemieccy odbierają broń i składają
na kupy, a ciężarowe olbrzymie samochody odwożą ją w kierunku nam nieznanym,
najprawdopodobniej do Dęblina.
Za chwilę mam złożyć broń, którą walczyłem od
początku. Fiedorowicz odpiął od siodła moją szablę, wziąłem ją do ręki, z
pasa zdjąłem pistolet. Oficer niemiecki pyta, czy mam ładunki.
Odpowiedziałem, że nie, że wszystkie wystrzelałem. Serce ściska żal, a wstyd
pali policzki. Do oczu napływają łzy, ale tłumię je, bo nieprzyjacielscy
żołnierze patrzą. Całuję szablę swą, potem pistolet i rzucam na ziemię.
Składanie broni trwa aż do wieczora, później ruszamy,
jeszcze konno i dowodząc swymi jednostkami, tylko bez broni.
Zdamy konie, a staniemy się jeńcami zależnymi zupełnie
od czasowo zwycięskiego nieprzyjaciela.
Marsz nocny trwa aż do świtu. Ludzie stoją i patrzą ze
współczuciem. Chłopcy rzucają im różne przedmioty, rzemienie od siodeł,
wodze, sakwy, aby jak najmniej oddać Niemcom. Od czasu do czasu podchodzi
któryś ze szwoleżerów, stuka obcasami i melduje:
- Panie poruczniku, melduję posłusznie, zwiewam!
- Bądź zdrów, bracie, niech wam Bóg szczęści!
- Do zobaczenia w pułku, a panu porucznikowi
wszystkiego najlepszego i naj, najkrótszej niewoli — odpowiada podkomendny a
przy tym towarzysz walk i żołnierz wierny, dzielny.
Jeden skok i znikają chłopcy w ciemnościach nocy.
Tylko las szumi, jęczy i płacze smutną swą pieśń nagrobną za tych, co padli.
A może to pacierz, może pokorna prośba o opiekę nad tymi, co żyją, co dziś z
obłąkaniem w oczach i nienawiścią w duszy idą... pokonani, ostatni z
walczących o Rzeczpospolitą. Zresztą kto tam wie, kto to odgadnie, co las
śpiewa i gada.
Tak skończyły się nasze trudy, marsze nocne, potyczki
i walki. Jedna karta historii pułku zapisana, co przyszłość przyniesie nikt
na to nie odpowie. Nie rozpaczać nam trzeba, a trwać, i wierzyć. Gdy
nadejdzie czas, po całej dziś splugawionej i umęczonej Polsce rozlegnie się
jeden wielki okrzyk:
- Za broń!
A cała Polska, wszyscy żołnierze, wszyscy
szwoleżerowie, ułani, strzelcy konni, artylerzyści, lotnicy i piechurzy
usłyszą ten okrzyk za drutami obozów jenieckich i z powrotem zameldują się
pod swe stare sztandary by służyć Tej, co nie zginęła.
W polu - wrzesień i październik 1939 r.
|
|