Dzieci OnLine

Zabawa i Edukacja

www.dziecionline.pl

Albumy
Blogi
Pliki
Kontakt


Ireneusz Sewastianowicz, Stanisław Kulikowski
Nie Tylko Katyń

INNE TROPY

Giby... Od samego początku, od chwili, gdy przed ponad dwoma laty Piotr Myszczyński odkrył groby w puszczy, gdzie miały leżeć szczątki jego braci i setki innych, pojawiły się wątpliwości i istotne zastrzeżenia.

„Nie ma ani jednego znanego przykładu, by tak masową egzekucję Rosjanie przeprowadzili na miejscu, w Polsce" - mówiło wielu zainteresowanych. „To nie było w zwyczaju NKWD, oni to załatwiali zupełnie inaczej". Albo: „Bali się, po Katyniu tym bardziej by się bali zabijać tam, gdzie byłoby możliwe wykrycie morderstw. Wywieźli, na pewno wywieźli".

„Piotr" to pseudonim. Nadesłał długi list, który kończy tak: Nie podaję nazwiska, bo się obawiam zdrajców ojczyzny. No cóż, czasy się zmieniają, skrytobójców nie brak. Jeżeli redakcja chce wydrukować ten list to proszę przepisać, a oryginał spalić.

„Piotr" stracił w obławie ojca. Matka nosiła jedzenie przez tydzień, może dłużej. Zawsze zjedzeniem litr zbożowej kawy. Korek w butli był z papieru, a w papierowym korku ukryty kawałek ołówka. Ostatni gryps zachował się do dzisiaj. Ojciec pisał: Droga żono. Czy Józiek przyjeżdżał już, czy nie? (Józiek to milicjant w zielonym mundurze) jak Józiek jest, to może on by pomówił z „wielkim łbem". ( „Wielki łeb" to Szostak, szef UB) Co będzie, nie wiem. Żyjcie jak możecie beze mnie, może ja powrócę, jak będę żył. Przyślij mi kalesony, czapkę, na górze jest tabaka, ukroj tej i tej. Chleba po mniej mi przynoś. Do widzenia, bądźcie zdrowi.

ZDJĘCIE
...A może Puszcza Augustowska
nie była ostatnim etapem dla
aresztowanych w lipcu 1945 roku?

Na następny dzień matka poniosła jeść, ale już nikogo nie było, powieźli samochodami.

„Piotr" także pisze, że zapewne część pomordowanych leży w lesie koło Gib, ale wskazuje też na inne miejsca: W miejscowości Sajenek, gdzie prawie łączy się tor kolejowy z szosą, lis odgrzebał ludzką nogę. Ktoś zauważył i się rozniosło. Matka i ja wzięliśmy szpadel i zaczęliśmy odkopywać trupów z tą myślą, że może znajdziemy ojca. Ciała pomordowanych były już sine, strzelano z tyłu, były czaszki z odłupanymi brwiami. Ojca tam nie było. Kto rozpoznał, to z tego rowu zabierał zwłoki.

List zawiera odręczny szkic. Jeśli autor jest w zgodzie z faktami i precyzyjnie naszkicował plan, to znalezione zwłoki musiały być pogrzebane tuż obok szosy Augustów - Lipsk. Czy to prawdopodobne? Dlaczego ludzie, którzy odnaleźli pomordowanych bliskich, nic nie mówią, lecz uparcie milczą? W Augustowie nie udało nam się znaleźć bliższego tropu, potwierdzenia tej informacji. „Piotr" kryje się pod pseudonimem, ponieważ się boi. A inni?

- Także się boją! - słychać często. - Jesteście młodzi i nie wiecie nawet, jak można było się bać, jak mało było wiary w sprawiedliwość. Toż wszyscy wiedzą w Augustowie, że „Wielki łeb", były akowiec, swoich własnych kolegów z lasu po prostu katował. I co? Gdy zmarł, chowano go z honorami, należnymi najbardziej zasłużonym Polakom. Po Październiku! Po wszystkich pięknych słowach, że „krew Polaków przelana za Polskę, jest jednakowo cenna". A Szostak mordował Polaków, .tych właśnie, którzy walczyli o Polskę. Na to są żywi świadkowie, rodziny pomordowanych. Czy ten pogrzeb z honorami przed paroma laty nie był bolesną chwilą dla tych, którzy wszystko pamiętają? Czy oni mają się nie bać?

Boją się... To był dziwny telefon: Niech pan przyjedzie do Augustowa... porozmawiać trzeba o pobitych... No tych z obławy. Nazwiska nie ujawnię w żadnym wypadku.

Rozmówca podaje szczegóły, po których go rozpoznam. Jadę. Stary mężczyzna sprawia wrażenie, że żałuje iż zgodził się na to spotkanie. Dokładnie porównuje zdjęcia z legitymacji prasowej z moją twarzą.

- Włosy ma pan teraz dłuższe.

Zapraszam na kawę. Odmawia. Będziemy rozmawiać tylko w samochodzie.

Około 1956 roku spotkał się z pracownikiem UB, znajomym z sąsiedniej wsi. Sporo wypili. I wtedy właśnie znajomy powiedział, że wie gdzie oni, ci z obławy, mogą leżeć. On sam też się tego dowiedział przy wódce, kiedy pił z enkawudzistami. Jeden z nich mówił, że „czast zakliuczennych leżit w Sajenku".

Więc znowu Sajenek. Szczegółów jednak starszy mężczyzna nie podał.

- Ja mało piśmienny. Syn wyrysuje dokładny plan, bo on technik, wtedy prześlemy list. Niech pan mnie nie szuka - prosił przed odejściem.

Nie szukaliśmy. Plan nie nadszedł. Apel w gazecie także minął bez echa. Starszy mężczyzna już się nie odezwał.

A Sajenek raz jeszcze powrócił. Mieszkanka Augustowa napisała: Wiem, gdzie są koło Sajenka groby.

Na wskazanym miejscu autorka listu bezradnie rozkłada ręce. Las teraz taki duży, może tu, może trochę dalej. Okazuje się także, że nie tyle widziała te groby, co słyszała o nich.

Dość często w tej historii pojawiają się senne widzenia i duchy. Nie lekceważyliśmy tego. Stefanowi Myszczyńskiemu także - jak sam twierdził - we śnie Matka Boska wskazała miejsce, gdzie ma kopać. Faktem jest, że odnalazł tam groby, choć nie te, których szukał.

- Nie ma czemu się dziwić, że ludzie powołują się na sny i duchy - słyszeliśmy. - Przez całe lata o tych sprawach niebezpiecznie było mówić, wiedzieć coś na ten temat. Wygodniej i bezpieczniej było powołać się na czynnik nadprzyrodzony.

Z uwagą więc przyjęliśmy kolejną relację.

Stanisław Delnicki z Karolina w obławie stracił brata. Sam również był aresztowany. - Ale u nas mieszkał ruski pułkownik. Siostra prosiła i wypuścili mnie. Ja spotkał Melanię C. „Stachu - mówiła - ja wydawałam niewinnych, bo gdybym wydała leśnych, to by ich rozstrzelali".

Kolejny raz pojawia się w tym dramacie Melania C.

- Tę opowieść - mówi Delnicki - usłyszałem w Rygolu. Szczepiłem tam wieprza we wrześniu 45 roku. Była sobota. Noc u sołtysa spędziłem. Opowiadali o obławie. O strzałach z pepesz, które po nocach było słychać. Ruskie wywozili ludzi i potem te strzały. Na drugi dzień kobiety, niby to żeby paść krowy, szły do lasu i patrzyły, co tam dzieje się w tym miejscu, gdzie strzelano. To było na skrzyżowaniu gościńców do Gib i do Okółka. Obok skrzyżowania pas świeżo skopanej ziemi dwadzieścia na dziesięć metrów. Drugiego dnia wracałem na rowerze do Gib. Było wpół do dwunastej, bo dzwony kościelne słyszałem. W tym miejscu, o którym mówiły kobiety, zobaczyłem jakiegoś człowieka stojącego przy drodze. Eleganck , laską podparty, choć młody. Miał czarne włosy, brązowe pantofle. Sprzączki przy nich jak słońce świeciły. Trochę się wystraszyłem. „Może pojedziemy razem?" - pytam. A on wtedy jakąś wodą z ust mnie oblał' Poznałem, że to duch mojego brata. To był na pewno duch, bo do lasu było paręnaście metrów, stał na świeżej ziemi, a znikł w jednej chwili, nie pozostawiając najmniejszego śladu.

Zmówił ja Anioł Pański i poszedł do domu. Przez czterdzieści trzy lata w tym miejscu nie byłem. Czuję, że tam muszą być groby!

Dziś „to miejsce" wygląda zupełnie inaczej. Stanisław Delnicki nie umie dokładnie go wskazać. Las porósł wszystko.

Nie brak opinii, ze enkawudziści na pewno nie dokonywaliby egzekucji na terenach polskich. Granica jest przecież w zasięgu ręki, to tylko kilkadziesiąt minut jazdy samochodem. Zawsze przecież wywozili! Wszystko to jednak tylko domysły.

W tej sytuacji list, który nadesłała Irena Franciszkiewicz wydał się bardzo ważny. Pani Irena w obławie straciła ojca. Wtedy mieszkali w Nowym Lipsku. Ojca i innych aresztowanych przetrzymywano najpierw w stodole Konopków, następnie przeniesiono do Sztabina. Po dwóch tygodniach - pisze - zostali wywiezieni. Ludzie ze Sztabina mówili, że załadowali na samochody i powieźli w dwóch kierunkach. Jedne samochody pojechały w kierunku Białegostoku, a kilka samochodów pojechało na lasy, po których ślad wszelki zaginął. (...) Tegoż roku 1945 przyszła kartka do Lozowskich o takiej treści: „Przywieźli nas teraz do Wołkowyska w łagry. Co z nami zrobią, nie wiemy. Proszę ratunku albo chleba". Stąd wniosek, że zostali wywiezieni za granicę.

Był to pierwszy sygnał, który mógł być potwierdzony realnie istniejącym dowodem w postaci listu z Wołkowyska. Jeśli Anna Łozowska, aresztowana w obławie, przysłała kartkę z Wołkowyska, to znaczy, że aresztowanych jednak wywieziono.

W swoim augustowskim mieszkaniu obie kobiety - pani Irena i jej matka potwierdzają istnienie tego listu. Czy jednak nie myli ich pamięć? Pani Irena była wtedy dzieckiem. Jej matka jest dzisiaj bardzo już leciwą kobietą. Jeśli list się zachował, to jest w posiadaniu brata aresztowanej - Antoniego Łozowskiego z Nowego Lipska.

- Ale ta kartka nie była pisana ręką Anny - mówią obie kobiety. Pewnie poprosiła, żeby ktoś za nią wysłał. To się zdarzało.

Kartka nie zachowała się. Była przeprowadzka, pamięć już nie ta. Może była taka kartka, może komuś coś się pomyliło...

Kolejny ślad.

- W Suwałkach, chyba na ulicy Emilii Plater, mieszka stara kobieta - informuje redakcyjny gość. Jej brata również aresztowali w obławie. Ten brat był u niej przed paroma laty. Przyjeżdżał do niej z Syberii.

Niełatwo było odszukać panią Przekop, bo właśnie o nią tu chodzi. Po prostu, nie zmieniając miejsca zamieszkania, zmieniła adres. Teraz to już nie jest ulica E. Plater lecz Kościuszki. Pomogło biuro meldunkowe.

- Aresztowali brata - mówi osiemdziesięcioletnia Petronela Przekop. - Prawda, przyjeżdżał, dwa razy nas odwiedzał. Taki biedny on, taki biedny. Od razu poszedł do kościoła, pomodlić się. Płakał jak dziecko. A my z nim. Czy pan wie, że tam nie ma kościołów, że on przez tyle lat nie mógł się pomodlić przed ołtarzem?

„Tam" - to Krasnojarski Kraj.

- Dwa tygodnie pociągiem trzeba jechać - wyjaśnia siostra, - Tu ostatni list od niego. Pewnie już nie żyje, bo tak długo nie pisze.

List nosi datę 20 grudnia 1983 roku:

Kochana siostro Petronelo i szwagrze Serafinie. Piszę do was list i zawiadamiani, że jestem żyw i zdrów, tego i wam życzę. Z tem listem spóźniłem się żeby zdążyć do świętów, pisałem, 2 listy do was i do Stefana do Kamionki i te listy wrócili się z Krasnojarska, bo zmylili się dokładnie załatwić na poczcie. I teraz choć spóźnione napisałem drugi. Ja jeszcze tak żyję w jednej izbuszkie. Teraz mam takiego kwateranta staryka też i dwóm nam po trochu weselej. Załatwiłem dokumenty w dom przestarełych. Już pięć miesięcy przeszło i jeszcze puciowki nie ma. (...) Jest i opału na topliwo i jeść jest, to tak można jeszcze żyć. Pozdrawiam was świętami Bożego Narodzenia i nowego roku.

- Dziesięć lat w łagrze przesiedział - mówi siostra. - Po dziesięciu latach pierwszy list napisał, gdy my go już opłakali, za martwego mieli.

- Tam mieszkał, pracował, emerytury się dorobił po wyjściu - dorzuca szwagier. - To i tam już został. Mówił, że może wrócić do Polski, ale na starość nawet chałupy by nie miał. „To już i tam dożyję do śmierci" - mówił.

- Pewnie zmarł. Tyle lat już nic nie pisze. A pisał zawsze dwa razy w roku. My nie wiemy, jak się dowiedzieć, do jakich urzędów pisać, pomocy prosić... Pomoże pan? Mój brat pewnie leży w jakiejś obcej ziemi. Może i krzyża mu nikt nie postawił.

Jeszcze jeden dramat. Ileż ich się kryje w polskich domach?

Pozostaje pytanie dla tej sprawy najważniejsze - kiedy brat Petroneli Przekop został aresztowany? Dość długo wyjaśniamy tę sprawę, by stwierdzić, że to aresztowanie nie nastąpiło jednak w czasie lipcowej obławy. W tej sytuacji jedyne, co mogę zrobić, to pomóc w wyjaśnieniu losów brata Petroneli Przekop.

Przeczytałem apel do społeczeństwa woj. suwalskiego o przekazywanie wiadomości o losie Polaków tutejszych terenów aresztowanych i zaginionych w lipcu 1945 roku. Wiadomości, które przekazuję zebrałem od osób, które były świadkami obławy bolszewickiej. Sam byłem w tym czasie więziony za działalność w AK w łagrze Ostaszków. (...) Miejscem mordów prawdopodobnie są lasy sztabińskie, o czym wie prawdopodobnie ksiądz Snarski, mieszkający obecnie w Augustowie.

Kolejna informacja, której nie wolno zostawić bez sprawdzenia. Ksiądz Snarski zdecydowanie rozwiewa nadzieje.

- Nie mieszkałem w tym czasie w Sztabinie, a więc nie mogę mieć tych informacji. Faktycznie, byłem tam proboszczem, ale wcześniej. Parę tygodni przed obławą przeniesiono mnie do Berżnik i to mnie chyba uratowało, bo wiem, że byłem na pierwszym miejscu listy, według której dokonywano aresztowań. Przykro, ale nie mogę pomóc. Życzę powodzenia.

Podjęliśmy wiele innych tropów. Nie sposób wszystkich relacjonować. Bez skutku. Przez cały czas towarzyszy nam świadomość, że są ludzie, którzy wiedzą. Muszą dużo wiedzieć pracownicy byłego Urzędu Bezpieczeństwa. Udział w aresztowaniach w czasie obławy Jana Szosta-ka, szefa augustowskiego PUBP, wydaje się faktem bezspornym. Szostak nie żyje, ale żyją przecież inni funkcjonariusze UB. W licznych listach czytelnicy domagali się wręcz „przesłuchania" byłych ubowców: Czemu nie pytacie byłych ubowców? Oni przecież pomagali w aresztowaniach, byli gorliwymi wykonawcami poleceń NKWD.

Nie zlekceważyliśmy i tej przesłanki. „Przesłuchiwać" jednak nie możemy. Mogliśmy liczyć tylko na dobrą wolę. Funkcjonariusze UB, tak jak ich instytucja, cieszą się ponurą sławą. Ale przecież nie wszyscy na nią zasługują. W pierwszych powojennych latach do milicji i UB wstępowali również partyzanci i frontowi żołnierze, którzy nie raz, i nie dwa w czasie wojny dokumentowali swój patriotyzm. Zdarzało się, że i oni sami padali ofiarami represji. Wreszcie... 44 lata to szmat czasu. Wiele można było przemyśleć. Jest przecież coś takiego jak chęć odkupienia winy, oczyszczenia się choćby przed samym sobą. Czy naprawdę nikt z nich się nie odezwie? - zastanawialiśmy się.

Te listy nadchodziły w paromiesięcznych odstępach, więc trudno było, w powodzi innych, natychmiast je ze sobą skojarzyć. Pierwszy od P.: Puszcza Augustowska to moje rodzinne strony, tam się urodziłem, byłem tam do 1939 roku, w okresie okupacji i do 1947 roku po wyzwoleniu.

Wiele widziałem, wiele słyszałem, może więcej od innych, bo była taka potrzeba, a może po prostu chciałem więcej słyszeć i widzieć od innych...

Jestem tam i dziś dość często rozmawiam z wielu interesującymi ludźmi tamtego regionu. Ludzie jeszcze wiele wiedzą o burzliwych dziejach minionego okresu, jaki przeżywali razem z Puszczą. Ja również byłem świadkiem wielu minionych wydarzeń tamtego regionu. Dla mnie odkrycie grobów pomiędzy wsią Giby a Rygolem nie było czymś nieoczekiwanym. Znam wiele wersji na ten temat, znam również i tę oficjalną. Mam również i swoje na ten temat własne zdanie poparte spostrzeżeniami wielu osób oraz relacjami i dokumentami, oczywiście - nieoficjalnymi.

Zabrzmiało to ogromnie zachęcająco. Szczególnie te „nieoficjalne" dokumenty.

List drugi zawierał informacje o P. Pracował w Urzędzie Bezpieczeństwa, na pewno sporo wie. Dołączono dokładny adres. Anonim.

Telefon, krótka rozmowa i po chwili jesteśmy umówieni. P. będzie czekać w kawiarni. Podaje swój rysopis. Rozpoznajemy się bez trudu. Przez paręnaście minut „obwąchujemy się". Rozmowa nabiera rumieńców, gdy składam solenne zobowiązanie, że jego nazwisko nie pojawi s^ę w druku.

- Musi pan to zrozumieć. Wprawdzie kilkadziesiąt lat już nie jestem w resorcie, ale chcę mieć spokój.

Mówię, że rozumiem, dotrzymam obietnicy i, by uniknąć wysłuchiwania legend, rzucam parę informacji o jego kolegach. W ten sposób daję do zrozumienia, że nie będę łykać bajania bez pokrycia. P. uśmiecha się z pewnym uznaniem. Staje cicha umowa, że nie będziemy się bujać.

Nie należał do tych, którzy decydują o losie ludzi. W czasie obławy zwykły, szeregowy wartownik. Kazali - pilnował. Trzeba było - szedł na „leśnych". Strzelali do niego i on strzelał. To była wojna. Twarda, bezwzględna, często okrutna. Któż był w UB? Młodzi, ledwo umiejący się podpisać. Jedyny prestiż - karabin.

- Żadni tam „gestapowcy", jak teraz się pisze o nas. To później, te przegięcia później przyszły. Na początku była walka. Wierzyliśmy, ja także, że w słusznej sprawie.

Trzeba wczuć się w tamten czas. Wszyscy wykształceni byli z boku. Albo w ziemi. Tacy jak ja mieli przejmować władzę... Tak nam obiecano. Dla mnie, dla moich rówieśników z biednych rodzin, dla dzieci bezrobotnych, ludzi żyjących w ciągłym strachu, to była szansa. Na awans, na lepsze życie, na wyjście z biedy. Nawet takie bzdurne hasło jak to, że „nie matura, lecz chęść szczera..." było przyjmowane i akceptowane. No i zostałem oficerem. Wierzyłem, że jest to walka o moją rację stanu, o status, o mój los. I żebyśmy się dobrze rozumieli. To nie była, przynajmniej na początku, „rzeź niewiniątek".

Było nas dwudziestu kilku w PUBP. Zupełnie młodych, najczęściej źle uzbrojonych, nie mających społecznej akceptacji. Przeciw nam były znakomicie wyszkolone, zahartowane przez lata okupacji, leśne oddziały. Znające każdą ścieżkę, doskonale uzbrojone, na wszystko gotowe i świetnie dowodzone. Po tamtej stronie była ogromna przewaga!

Wiem, nie to pana interesuje. Powiedziałem, żeby pan nie myślał, że z rzeźnikiem rozmawia. Zresztą, wyrzucili mnie praktycznie, choć sam składałem wymówienie.

O obławie niczego od szeregowych pracowników UB się nie dowiecie. W pierwszych miesiącach po wojnie, zresztą później też, rozpracowaniem podziemia politycznego zajmowali się tylko ludzie z NKWD. W każdym PUBP byli „doradcy". Oni praktycznie sprawowali władzę. Ale najważniejsze - oni nam nie wierzyli. Po części mieli rację. Wśród nas byli przecież ludzie z AK. Nawet sekretarka szefa WUBP w Białymstoku była wtyczką „Huzara". Wielu naszych NKWD aresztowało. I też przepadli. Z drugiej strony „leśni" polowali na nas. Dostałem trzy wyroki śmierci. Z nami też się nie cackali. Podziemie w każdym UB miało swoich ludzi. Często więc trafialiśmy w próżnię.

A kto nami dowodził? Taki Truszkowski na przykład, pierwszy szef w Suwałkach. Robił zbiórkę przy areszcie, na oczach aresztantów,  ustawiał w dwuszeregu i krzyczał po nieudanej akcji: „Mamy bronić demokracji! Po to mamy broń. Jeżeli nie chceta albo nie umieta, to idźta , do lasu. A ja was, job waszu mać, będę łapał".

Takim fachowcom NKWD miało wierzyć? Jeśli nawet któryś z oficerów UB z tamtych czasów coś wie o obławie, to raczej przez przypadek. Ja wiem tyle, że z suwalskiego aresztu 22 czerwca 1945 roku NKWD zabrało osiemdziesięciu członków AK. Wywieźli i na pewno rozwalili. Dlaczego mieli tego nie zrobić? Jeśli swoich masowo mordowali, to czemu nie Polaków, których nienawidzili? Ale tych aresztowanych w obławie musieli wywieźć. To przecież masa ludzi. Zbyt podejrzliwi byli, zbyt nieufni, żeby robić to na miejscu. Powtarzam, oni i nam nie wierzyli. W 1946 roku przysłali grupę Białorusinów do naszego urzędu. To była taka super policja, mieli za zadanie nas obserwować, sprawdzać naszą prawomyślność.

Rozmowa z kolejnym byłym funkcjonariuszem była także realizacją społecznego zamówienia. Zadania kilku pytań temu właśnie człowiekowi domagało się bardzo wielu naszych korespondentów. Jego nazwisko po dziś dzień budzi gwałtowne emocje w wielu miejscowościach Suwalszczyzny.

O. jest znanym literatem. Napisał wiele książek - fabularyzowanych dokumentów, w których bezlitośnie rozlicza się z konfidentami Gestapo, zdrajcami. Wymienia ich z imienia i nazwiska.

- To, oczywiście, problem odpowiedzialności moralnej pisarza - mówi dziś. - Przecież ci ludzie mają dzieci. Niesława rodziców spada i na nie. Chyba jednak musiałem tak robić. Zbyt wielu Polaków przez zdrajców wycierpiało. Nie ukrywałem nazwisk, a przecież nie miałem ani jednego procesu o zniesławienie. Na wszystko mam dokumenty w archiwum - zapewnia.

My także mamy. Listy i relacje osób, które zetknęły się z O. kiedy był funkcjonariuszem suwalskiego PUBP. Mówi mieszkaniec Karolina:

- 25 czerwca czterdziestego szóstego roku to było. Nocą stukają do drzwi. Żołnierze i cywile. Wzięli mnie. Kazali prowadzić do Białogór. Tam wzięli ludzi z listy - Rytlewskiego Leona, Władysława Czokajło, Milewskiego Józefa, Chodorowskich, Jankowskiego. Część z nich żyje i pamięta. Trzymali nas u Chodorowskich. Tam poznałem O. i paru innych... Zaprowadzili za chlew. Patrzę - stoi deska gnojówka ukosem oparta o ścianę, obok gruby surowy kij leszczynowy. Kłonica po prostu.

- Co wiesz o partyzantach? - pytają.

- Nic.

Odwrócili mnie twarzą do deski i kijem po plecach. Bił Zeniek, albo ten drugi. O. dowodził. Trzy raz mnie tak odwracali. Później już tylko okładali pięściami. Nawet nie widziałem kto bije, bo łzy zalały oczy. Przywieźli do Suwałk, do UB.

Długa i naszpikowana szczegółami jest ta relacja. I nie jest to opowieść o nieugiętym tropicielu hitlerowskich zbrodniarzy. O. - według tej opowieści - bardzo „intensywnie" przesłuchiwał przede wszystkim aresztowanych członków AK. Ale teraz pijemy herbatę w pokoju pełnym pamiątek z licznych wojaży po świecie. I - na razie - o tym tylko rozmawiamy.

Na końcu świata, prawie na Ziemi Ognistej, spotkał rodaka - multi-milionera. Ten amerykański bogacz jako dziewiętnastolatek trafił do łagru. Zdjęli mu paznokcie podczas przesłuchań na Łubiance. Przysiągł, że jak ujdzie z życiem, ucieknie, gdzie go nie dopadną. Wylądował w Ameryce.

- Straszna, ponura jest prawda o tamtych latach - mówi O.

- O panu też można usłyszeć wiele ponurych opowieści...

- Wiem. Prawda o mnie jest prosta. Nie mogłem być konfidentem Gestapo, co też mi się zarzuca, bo całą wojnę spędziłem w hitlerowskich więzieniach. W 45 roku byłem tłumaczem przy armii rosyjskiej. Znałem niemiecki.

Od listopada 45 roku PUBP w Suwałkach. Ścigałem hitlerowskich przestępców. W 1947 roku wybrałem się na studia. Po dwóch latach mnie aresztowano. Przez dwóch największych zbrodniarzy w historii - Hitlera i Stalina straciłem osiem młodzieńczych lat. W 1953 wyszedłem.

P., który wtedy był podwładnym O., inaczej nieco zapamiętał swojego przełożonego.

- O., jako bardziej wykształcony, szybko awansował. Początkowo likwidował poniemieckie pozostałości - konfidentów i szpicli. Dobrze to robił, ludzie chętnie pomagali. Że on sam był współpracownikiem Gestapo, to oczywista bzdura. Siedział w Królewcu przecież. Później przeszedł na działalność przeciw podziemiu. Był bystry, bezwzględny. Miał efekty. Dał sie we znaki, więc podziemie go atakowało. Na przykład przez puszczanie plotek, że był konfidentem Gestapo.

Później uderzyli w rodzinę. Brata zamordował „Szczerbiec". Bestialsko się znęcali. Na piersiach wycięli mu gwiazdę. Kiedy tam pojechaliśmy krew jeszcze ciekła. Prawdziwy oddział politycznego podziemia tego by nie zrobił. To był zwykły bandytyzm. Teraz zbyt łatwo grupy różnych zbirów, którzy bezlitośnie mordowali, uważa się za bohaterów podziemia - stwierdza P. Później, wkrótce po bracie, mordują mu ojca. Czy O. mógł ich kochać?

Kiedy zauważono, że zachowuje się nieobliczalnie odkomenderowano go do Piły i Iławy. Był szefem UB. Tam - P. przez chwilę dobiera słowa - stosował niedozwolone metody śledztwa. W 49 był wyrok. Odsiedział parę ładnych lat. Tyle z grubsza prawdy o nim - kończy P.

Wymienia jeszcze pokaźną listę innych, którzy także stosowali „niedozwolone metody". Wśród nich znane nazwiska, niektórzy do dziś pełnią zaszczytne społeczne funkcje.

Jest też nietypowy przypadek. Jeden z byłych wysokich powiatowych funkcjonariuszy trafił do więzienia nie za metody śledztwa, lecz za to, że zastrzelił swojego szefa. Pokłócili się.

- Tak, zamordowano mi bliskich - przyznaje O. - Ojca zabił „Wałek". To był bandyta, były enkawudzista, jeniec zbiegły z obozu. Wielu zamordował. To nie był żaden odwet, lecz normalne bandyckie zabójstwo. „Walka" zlikwidował oddział „Burdyna". Chyba w 50 lub 51 roku. Podobnie było z bratem. A siedziałem za to, że miałem żonę, która była w PSL, a sam należałem do ZWZ. To wtedy wystarczało.

Siedziałem w Barczewie. Przez moment razem ze Skalskim. W UB zajmowałem się tylko zbrodniarzami hitlerowskimi. Byłem referentem do spraw niemieckich. To tyle.

Teraz możemy już rozmawiać o obławie.

- Nie byłem podczas obławy w Suwałkach, ale bardzo się tą sprawą interesowałem. Przecie.z to moje strony, tu się urodziłem. Jeden z radzieckich „doradców" nadzorujących UB mówił, że tych z obławy rozstrzelano na Litwie. Ja też twierdzę, że to się stało „za kordonem", czyli za granicą. NKWD' nie chciało po Katyniu sparzyć się raz jeszcze. Zabijać taką masę ludzi, tu na miejscu, było zbyt ryzykowne. Ktoś musiałby coś zauważyć. Żadna większa egzekucja dokonywana przez Niemców nie uszła prze cięż uwadze ludzi. Wszystkie miejsca mordów są znane.

O. wyjaśnia również, dlaczego nie wierzy, że to ludzie z oddziału „Orłowa" lub on sam rozpracowali podziemie. „Orłów" - prawdziwe nazwisko Włodzimierz Cwietyński, był synem powstańca z 1863 roku. Ale nie to świadczy o lojalności „Orłowa" w stosunku do polskich partyzantów, lecz losy oddziały „Konwy" otoczonego przez Rosjan koło Sarnetek. Rosjanie zagnali ludzi „Konwy" do Wilna. Tam doszło do przypadkowego spotkania z „Orłowem". Po jego interwencji wszyscy zostali wcieleni do II A. rmii Wojska Polskiego. Nikt z tych ludzi nie zginął z rąk NKWD. Ważne jest i to, że ,,Orłów" swoje także odsiedział.

- Wiele lat zajmowałem się losami tej ziemi, gromadziłem dokumentację o aresztowanych w obławie. Twierdzę, że nie znajdzie się tych grobów w Polsce. Wywieźli - kończy O.

Wychodzę z domu pełnego ciekawych książek, żegnany przez miłego gospodarza. Po głowie kołaczą się słowa; „To były straszne, ponure czasy".

Kolejne spotkanie i kolejny rozmówca, który zgodę na rozmowę uzależnia od tego, czy jego nazwisko pojawi się w druku. Muszę zapewnić, że się nie ukaże. T. wart jest obietnicy. Był szefem PUBP. Stracił w obławie bliskich. Gdzież jak nie tu, szukać informacji?

- Oczywiście, szukałem - mówi. - Byłem w organach, po awansie były spore możliwości. Z mojej rodziny wzięli teścia i szwagra. Wszyscy należeli podczas wojny do ruchu oporu. Przeprowadzałem rozmowy, wywiady. Prywatnie i swoimi kanałami. Ktoś musiał wydawać, ale kto?

Ojciec był w KPP. To był atut. O teścia była interwencja u generała rosyjskiego. Nie pomogło. Właściwie nic więcej powiedzieć nie mogę. Nasz urząd na pewno nie brał udziału w obławie, augustowski chyba tak. Ale o wszystkim decydowali sowieci. W archiwach NKWD jest prawda. Nasi nic nie wiedzą. Przecież wszystkich ich przepytałem, kiedy robiłem „swoje" śledztwo.

W naturalny sposób (to jednak postać!) zaczynamy mówić o O.

T. był jednym z tych, którzy zdjęli „Szczerbca", mordercę brata O. „Szczerbiec jakiś czas po wojnie zaczął chodzić własnymi ścieżkami, wyłamał się spod komendy WiN. Nie ujawnił się w 47 roku. Jego aresztowanie było prawdziwym „zdjęciem". Z wieży kościelnej. Tam się skrył, bo miał teścia zakrystiana. Dostał karę śmierci. Mordercę ojca - „Walka" - zlikwidowała grupa „Burdyna". Tegoż „Burdyna" likwidował w 1952 roku T. Zginął na miejscu podczas obławy.

- Takie to były czasy - wzdycha T. - Trudno dziś to oceniać. Teraz przyjmują do ZBOWiD-u tych, do których strzelałem i tych, którzy do mnie strzelali. Niektórych znam osobiście z tamtych lat. Ile lat siedział O.? Już nie pamiętam - tłumaczy się i pyta żonę.

- Albo osiem dostał, albo osiem siedział - k obieta rzuca z kuchni.

- Tylko cztery siedział? To znaczy, że dostał osiem.

- Wie pan, to był aparat przymusu - kończy T. - O. był u nas kierownikiem sekcji do walki z bandytyzmem. Niech pan napisze: ,,po linii zwalczania podziemia" - kończy.

I to musi wystarczyć jako wytłumaczenie wy roków ferowanych za „niedozwolone metody śledztwa". T. także miał wyrok...

Jeszcze jedną rozmowę chciałem odbyć z K., pomocnikiem Szostaka. Nigdy jednak, mimo wielu prób, nie udało się. Dom K. był zawsze zamknięty.

- Szuka pan - kumpla „Wielkiego łba"? - zapytał jakiś starszy mężczyzna, którego prosiłem o pomoc. - Nie szukaj pan. Nie ma po co. On swój wyrok odbywa już ponad czterdzieści lat. Chyba w więzieniu byłoby mu lepiej żyć, niż wśród ludzi. Tym z obławy i tak nic już nie pomoże.

Ten list jest zarazem kolejnym potwierdzeniem tropu prowadzącego „za kordon" i komentarzem do wydarzeń sprzed blisko już pół wieku:

Przez kilka lat pełniłem funkcję I sekretarza Komitetu Miejskiego PZPR w Augustowie. Z tytułu pełnionej funkcji dość często stykałem się z byłymi szefami PUBP w Augustowie - Janem Szostakiem, który w tym czasie zajmował stanowisko przewodniczącego Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, kapitanem Zajdą, majorem Czaplejewiczem, pułkownikiem Pankowskim i innymi. Czasem w rozmowach poruszana była sprawa osób zaginionych w lipcowej obławie. Wszyscy z szefów twierdzili, że ludzie ci zostali rozstrzelani na fortach grodzieńskich. Dość często powtarzała się nazwa Naumowicze. Rzekomo zostali rozstrzelani w tych samych miejscach, gdzie dokonywali masowych mordów hitlerowcy. Stykałem się również z pierwszymi kierowcami UB w Augustowie. Ci ludzie również po cichu mówili o fortach grodzieńskich. Biorąc pod uwagę fakt niewielkiej odległości od Gib i Rygoli do Grodna, twierdzenia te mogą być prawdą. Do tego dochodzi możliwość sekretnego przewiezienia aresztowanych lasami.

Ponadto chciałem poinformować o innych zbrodniach dokonywanych przez NKWD na ziemi augustowskiej. Pomija się milczeniem lub też zwala się winę na dywersantów za mord kilkudziesięciu osób w Zarządzie Dróg Wodnych w Augustowie, gdzie w 1939 roku NKWD w budynkach gospodarczych urządziło więzienie. W dniu napaści niemieckiej ludzie więzieni w Zarządzie Wodnym zostali wymordowani. Żyje jeszcze wielu augustowian, którzy pamiętają ludzi przybitych sztykami do ścian, kobiety z obciętymi piersiami i stosy ciał w celach. (Otrzymaliśmy potwierdzenie od wielu innych mieszkańców Augustowa tej masakry - aut.) Jest faktem, że w dniu wybuchu wojny dywersanci Djaczenki opanowali budynek obecnego Wojskowego Domu Wypoczynkowego likwidując znajdujących się na wczasach oficerów. Druga sprawa, o której nigdy się nie mówi, dotyczy mordu dokonanego przez Armię Czerwoną na grupie naszych oficerów i policjantów we wrześniu 1939 roku we wsi Białobrzegi na terenie przylegającym do śluzy między Kanałem Augustowskim a rzeką Sajownicą. Miejsce mordu jest obecnie oznaczone małym, metalowym krzyżem. To był augustowski Katyń.

Andrzej Wajda, wybitny reżyser filmowy, senator wybrany z województwa suwalskiego, jest autorem jednego z projektów upamiętnienia tragedii sprzed czterdziestu czterech lat. Zaproponował wzniesienie w Puszczy Augustowskiej kamiennego kopca. Usypaliby go własnoręcznie ci, którzy w obławie stracili swoich bliskich. Zwykłe, polne Kamienie z dziesiątków wsi: miasteczek Suwalszczyzny złożyłyby się na symboliczny grób ofiar tamtej zbrodni.

Czy kiedykolwiek zostaną odnalezione prawdziwe groby?


< wróć | spis treści | dalej >

Copyright © 2000- Dzieci OnLine
Wszelkie prawa zastrzeżone.